niedziela, 27 lutego 2011

Poziom polskiej nauki- ograniczone do medycyny

W prasie i telewizji ciągle trąbi się o niskim poziomie polskiej nauki. Ponieważ jestem jednym z najniższych szczebelków tego mechanizmu, to widzę kilka  spraw, których ci usadownieni wyżej, zdają się nie zauważać.
Po pierwsze:
Kto ma pracować w polskiej nauce?
Oczywiście-ci najlepsi i najzdolniejsi...
Można ich zatrudnić na etat naukowo-dydaktyczny. Wtedy młody lekarz będzie zarabiał jakieś 50-60% tego, co zarobią jego koledzy na etatach rezydenckich. Zawsze można liczyć na jego miłość do nauki i posażnych rodziców czy współmałżonka...
Można ich także zaprosić na studia doktoranckie- wtedy taki młody doktorant będzie dostawał 40% pensji rezydenckiej, nie można zapomnieć o braku benefitów takich, jak zwolnienie lekarskie czy urlop macierzński. Znów pozostaje liczyć na miłość do nauki takiego kandydata.
Któś teraz powie, no ale oni wszyscy mogą także pracować gdzie indziej.I tak oczywiście się dzieje, najczęściej pracują także w szpitalach. Ale czy wtedy mają czas na zajęcie się studentami i nauką??
Po drugie:
Ten młody zdolny frajer, przepraszam pasjonat, ma pomysł na badanie, które ma szanse zaistnieć czasopiśmie, które czyta ktoś poza redaktorami. Stara się więc o finansowanie. Po kilku miesiącach wypełniania papierów udaje mu się dostać grant na oszałamiającą sumę 40 tys złotych. Pieniądze dostaje po kolejnych kilku miesiącach. Jeśli, jakimś cudem, jego badanie ma szansę się zmieścić w tej kwocie, to w tym czasie ktoś już najpewniej to zbadał ( nie musiał czekać ponad rok na pieniądze). Najczęściej jednak za takie pieniądze nie da się wykazać niczego nowego, tylko po raz milionowy udowodnić starą tezę. To, czy dostanie się pieniądze  rzadko zależy od wartości merytorycznej, a częściej od poprawnośći formalnej wniosku.
Jak to się kończy? Ten młody człowiek pracujący za ułamek sumy, za którą pracują jego koledzy, po jakiś 3-4 latach dochodzi do wniosku, że ambicję trzeba wsadzić do kieszeni i zrobić doktorat z byle czego. W końcu nikt nie będzie patrzył, za co stawia sobie te dwie literki przed nazwiskiem...A rozprawę zawsze można bardzo głęboko schować w czeluściach biblioteki uniwersyteckiej.
 Po trzecie:
 Młody lekarz z ambicją naukową ma w ciągu pierwszych kilku lat pracy do zrobienia trochę za dużo jak na jednego człowieka.
Jako asystent naukowo- dydaktyczny ma uczyć studentów. Niby niewiele ok 200 godz dydaktycznych na rok. Tych przypadających na niego... Bo jeszcze trzeba zrobić godziny za szefa specjalizacji, za promotora doktoratu, za szefa oddziału, za profesora... Czyli dodatkowo 150-200 godzin. No oczywiście może odmówić... Tylko jak odmówić, skoro ma obowiązek zrobienia doktoratu i musi mieć publikacje? Bo jako człowiek nauki musi co roku udowadniać, że się naukowo rozwija...
Do tego ma zrobić specjalizację. Czyli staże, praca w pełnym wymiarze etatu i co najmniej 6 dyżurów w miesiącu (wymóg). Ach, no i zapomniałbym. Okazało się, że większośc nauczycieli akademickich nie ma podstaw żeby nauczać. Czyli muszą się w tej dziedzinie dokształcać.
Konkludując:
Jeżli nadal bycie nauczycielem będzie oznaczało pracę na 3 etatch za pensję półtora, jeśli nadal nie będzie u nas specjalizacji na nauczycieli i naukowców, jeśli granty naukowe będą tak niskie...to niech nikt się nie dziwi, że naszych publikacji nie uświadczysz w żadnym szanującym się czasopiśmie, a poziom edukacji studentów będzie spadał. No i naprawdę nie można się śmiać czytając tytuły obronionych prac doktorkich- najczęśćiej jest to gorzka pigułka, którą młodzi ludzie nauki muszą połknąć bez przyjemności.

wtorek, 22 lutego 2011

być jak House

W wiejskim ośrodku zdrowia:

-Pani doktor, bo córka zwymiotowała.
(Córka ma lat 12, wygląda dość zdrowo, na pierwszy i drugi rzut oka)
-kiedy?
-no przed chwilą, może z 5 minut temu
-ile razy?
-no raz
-i co mam zrobić?
-jak to co? Wyleczyć!

Telefon
-jest tam jakiś lekarz w przychodni?
-jestem, a o co chodzi?
-bo mój syn młodszy chyba ospę ma...
-a czemu pani tak sądzi?
-bo starszy ma i całe przedszkole ma...
-a  jakie ma objawy?
-no chyba trochę gorączki i takie pęcherzyki jak ten starszy
-czyli faktycznie-ospa
-to co- ja przyjadę pani doktor pokazać

Godzina druga w nocy, telefon:
-jest tam jakiś lekarz?
-jestem, o co chodzi?
-bo syn ma czkawkę...
-od kiedy? No nie wiem, bo on teraz od kolegi wrócił. I go męczy.Można przyjechać?
-po co?
-no żeby pani coś z tą czkawką zrobiła...

Telefon:
-Chciałabym zamówić wizytę domową
- a co się dzieje?
-syn ma gorączkę
-coś poza tym?
-mówi, że się źle czuje
- a jaka ta gorączka? ile stopni?
-37,5
-ile lat ma syn?
-19....

-Pani doktor, bo mnie wyskakuje taka dziwna wysypka
-prosze pokazać
-ale teraz nie ma
-to czemu pani teraz przychodzi?
-bo dziś niedziela i akurat  miałam czas i pomyślałam, że pani może coś poradzi...



sobota, 19 lutego 2011

A czemu Ty pediatrii nie wybrałaś?

Dlaczego wybrałam tak, a nie inaczej. To znaczy czemu anestezjologia? Zawsze można powiedzieć, bo były miejsca, ale nie o to chodziło. Punktów na LEPie miałam wystarczająco, żeby myślec o innych specjalizacjach, a pomimo tego wybrałam gazownictwo...
Cóż, złożyło się na to kilka przyczyn. Po pierwsze od początku słyszałam, że to nie dla kobiety.  A we mnie przekora siedzi. Po drugie na chirurga się nie nadaję, a zawsze chciałam zabiegową dziedzinę. Naważniejsze są jednak powody inne, w postaci anestezjologów, których spotykałam w czasie mojej ścieżki edukacyjnej. Na pierwszym roku wspaniały lekarz, który nauczał nas podstaw pierwszej pomocy. Wśród anatomii, histologii i innych genetyk to była namiastka prawdziwej medycyny, cóż z tego, że na manekinie...
Następnie, w trakcie studiów, byłam świadkiem kilku sytuacji, które w skrócie wyglądały tak:
  • coś się dzieje
  • wszyscy krzyczą
  • bałagan, zamieszanie, słowa nie do powtarzania
  • przybiega anestezjolog
  • sytuacja opanowana
Tym oto sposobem pojawił się w mojej głowie obraz herosa nad herosy, który wkracza w chwili ostatniej i zawsze wie co robić.  Do tego dochodziła Intensywna Terapia- z perspektywy studenta- olimp medycyny. Bo jak nie wiadomo co z pacjentem, to na IT. I Oni, najmądrzejsi ze szpitala, wiedzieli....
To jeszcze by nie wystarczyło, bo inne specjalizacje kusiły, ale nadszedł rok studiów piąty. Nasza uczelnia posiada oddział zamiejscowy chirurgii, więc spędziliśmy kilka świetnych tygodni na imprezach i markowaniu nauki (mieszkając w domu pielgrzyma, żeby dodać pikanterii). Wiedziałam już wtedy, że chirurgiem być nie chcę (brak wyobraźni przestrzennej jako jedna z wielu przyczyn), a anestezjolog był strasznie miły. Na tyle miły, że jak przychodziłam odpowiednio wcześnie, to pozwalał mi ZAINTUBOWAĆ!! Kosztowało mnie to wiele trudu ( tu odsyłam kilka linijek wyżej- imprezy...), ale było warto. Jako jedyna z grupy zrobiłam to na studiach! A, że potem zawsze przed wręczeniem laryngoskopu pytano :czy już to pan/pani kiedyś robił? to zawsze miałam fory.

 Kiedy już zaczęłam pracę, opiekująca się mną pani doktor zapytała:
-czy intubowała pani kiedyś?
 A ja, z dumą niebywałą odpowiedziałam:
 -tak, wiele razy
Tu chciałabym skończyć to wspomnienie, ale uczciwość nie pozwala. Ona zapytała:
-wiele, znaczy ile?
A ja:
-no 16 razy!

Śmiech, jaki się rozległ w dyżurce po tym wyznaniu, dźwięczy mi w uszach do dziś....

P.S. Chyba mam jakieś cechy demencji, bo naprawdę już nie wiem, co studentów w tej intubacji tak kręci... Tyle fajnych spraw w tej anestezjologii, a oni tylko by te rury chcieli wsadzać...

wtorek, 15 lutego 2011

Poród- sprawa coraz bliższa

W zeszłym tygodniu poszerzałam swoją wiedzę i chodziłam na kurs obowiązkowy do specjalizacji pt. "Anestezjologia w położnictwie". W mojej sytuacji- bardzo na czasie.
Pierwszy wykład dotyczył komplikacji porodu fizjologicznego. Po 2 godzinach słuchania o wszystkich strasznych rzeczach na które chcę narazić moje nienarodzone, zdecydowałam- cesarka jest jedyną opcją! Na przerwie podzieliłam się ze znajomymi tą rewelacją. Pokiwali głowami ze zrozumieniem.
Następny wykład- i tam jedno z zagadnień "śmiertelność okołoporodowa kobiet po cięciu cesarskim". Kurczę, myślę sobie, może i dziecko będzie bezpieczne, ale co to za życie bez matki...Wracam do pomysłu- poród naturalny, ale tylko ze znieczuleniem. Znów dzielę się przemyśleniami ze znajomymi. On znów kiwają głowami.
Czas na ostatni wykład tego dnia : "Powikłania znieczulenia do porodu". Prowadzący nie zrozumiał, czemu połowa obecnych na sali zaczęła się śmiać patrząc znacząco w moją stronę....

W sprawie porodu miałam też poważną rozmowę z Panem Mężem. Ma on typowo męskie podejście do sprawy. Zajęło mi trochę czasu wytłumaczenie mu, że termin określony na dany dzień nie jest tak stały jak np. termin przeglądu auta. Po wielu moich wysiłkach dopuścił do siebie myśl, że dziecko może urodzić się 2 tygodnie przed albo po terminie.
Nie da się natomiast opisać jego miny, kiedy odwiedziliśmy znajomych i ich ślicznego synka. Rozmowa, wiadomo, zeszła na temat porodu. No i tu mój Mąż dowiedział się, że dziecko może urodzić się nawet miesiąc przed wyznaczonym terminem! Nastąpiła całkowita dezorganizacja jego poukladanego świata...

poniedziałek, 7 lutego 2011

Empatia

Pani Pomidorek mieszka naprzeciwko wiejskiego ośrodka zdrowia. W pewien niedzielny wieczór postanowiła przyjść do mnie podzielić się swoim zmartwieniem.
-Pani Doktor, chyba ciśnienie mam...-zagaiła na wejściu.
Znalazłam kartę i okazało się, że faktycznie często bywa na dyżurach zgłaszając wysokie ciśnienie, co potwierdza się w badaniu. Tym razem też się potwierdziło. Wartość 230/170 mmHg zaniepokoiła mnie, lecz nie dałam po sobie poznać. Zastosowałam cały arsenał środków dostępnych w wiejskiej przychodni i zarządziłam czekanie. Podczas czekania dowiedziałam się wszystkiego na temat ciężkiego życia pani Pomidorek. O męzu, co pije. O sąsiadce, co obmawia. O sołtysie, co zaświadczeń o nieszczęściu nie chce wydać. O doktorach w szpitalu, co zamiast leczyć łapówek się domagają...
Po dwóch godzinach efektu brak.
-Pani Pomidorek, trzeba będzie do szpitala jechać. Ma panią kto zawieźć?
(Tu mała dygresja. Na transport czekałabym jakąś godzinę. Szpital jest ok 10 km od ośrodka zdrowia. Często, zamiast czekać na transport, wsiadam z pacjentem do samochodu kogoś z najbliższych. Jest po prostu szybciej. A była już pólnoc...)
-Pani doktor nikogo, nikogo nie mam...- zaczęła się denerwować.
Nie chcąc dopuścić do dalszego wzrostu ciśnienia podjęłąm decyzję.
-Dobrze, pani Pomidorek, zawiozę panią.
Pojechałyśmy do szpitala. Tam, po krótkim wyjaśnieniu, troskliwie zajęto się moją pacjentką. Ja wróciłam do ośrodka i położyłam się spać. W końcu za kilka godzin musiałam wrócić do mojego szpitala i zacząć normalną poniedziałkową pracę. Nie pospałam długo. Po 2 godzinach zadzwoniła moja komórka.
-Halo, czy to Młoda Lekarka?
-Tak to ja
-Dzwonię ze szpitala. Mamy tu panią Pomidorek, której się poprawiło. Nie wyraziła zgody na hospitalizację i teraz nie wiemy co z nią mamy zrobić.
Spojrzałam na zegarek. Była trzecia w nocy. Pomyśłałąm o tej starszej pani, która na krzesełku, w poczekalni SOR, doczekuje pierwszego porannego autobusu..
-Dobrze. Przyjadę po nią.
Pojechałam. Przywiozłam. Odstawiłam do domu (nie usłyszałam dziękuję, bo tak była zajęta pomstowaniem na lekarzy ze szpitala)

Kilka dni później opowiadałam szefowi tę historię. Uśmiał się setnie. Wytłumaczył mi, ze pani Pomidorek sprytnie kombinuje swoimi i męża lekami wywołując u siebie skoki ciśnienia. Robi to każdem nowemu lekarzowi i tym sposobem zapewnia sobie słuchacza i zajęcie na nudne wieczory. Przyznam szczerze, że nie chciało mi się w to wierzyć.

Kilka tygodni później, w drzwiach ośrodka pojawiła się znajoma twarz.
-Dzień dobry pani Pomidorek? Co panią do mnie sprowadza?
-Pani doktor chciałam zapytać, czy pani by mnie nie podwiozła do miasta?
-Słucham? Czemu miałabym panią wieźć do miasta?
-A, bo sąsiadka powiedziała mi, że w tesco dobra promocja dziś jest...
-Pani Pomidorek, czy pani sobie wyobraża, że ja zamknę ośrodek, zostawię pacjentów, żeby panią na zakupy wozić???
-Czyli, że nie?
-Oczywiście, że nie!
Tu myślałam, że sprawa zakończona. Ale pani Pomidorek ani drgnie.  W końcu, z błyskiem w oku, spytała
-Ale jakbym ciśnienia dostała, to by mnie pani musiała zawieźć co???