W prasie i telewizji ciągle trąbi się o niskim poziomie polskiej nauki. Ponieważ jestem jednym z najniższych szczebelków tego mechanizmu, to widzę kilka spraw, których ci usadownieni wyżej, zdają się nie zauważać.
Po pierwsze:
Kto ma pracować w polskiej nauce?
Oczywiście-ci najlepsi i najzdolniejsi...
Można ich zatrudnić na etat naukowo-dydaktyczny. Wtedy młody lekarz będzie zarabiał jakieś 50-60% tego, co zarobią jego koledzy na etatach rezydenckich. Zawsze można liczyć na jego miłość do nauki i posażnych rodziców czy współmałżonka...
Można ich także zaprosić na studia doktoranckie- wtedy taki młody doktorant będzie dostawał 40% pensji rezydenckiej, nie można zapomnieć o braku benefitów takich, jak zwolnienie lekarskie czy urlop macierzński. Znów pozostaje liczyć na miłość do nauki takiego kandydata.
Któś teraz powie, no ale oni wszyscy mogą także pracować gdzie indziej.I tak oczywiście się dzieje, najczęściej pracują także w szpitalach. Ale czy wtedy mają czas na zajęcie się studentami i nauką??
Po drugie:
Ten młody zdolny frajer, przepraszam pasjonat, ma pomysł na badanie, które ma szanse zaistnieć czasopiśmie, które czyta ktoś poza redaktorami. Stara się więc o finansowanie. Po kilku miesiącach wypełniania papierów udaje mu się dostać grant na oszałamiającą sumę 40 tys złotych. Pieniądze dostaje po kolejnych kilku miesiącach. Jeśli, jakimś cudem, jego badanie ma szansę się zmieścić w tej kwocie, to w tym czasie ktoś już najpewniej to zbadał ( nie musiał czekać ponad rok na pieniądze). Najczęściej jednak za takie pieniądze nie da się wykazać niczego nowego, tylko po raz milionowy udowodnić starą tezę. To, czy dostanie się pieniądze rzadko zależy od wartości merytorycznej, a częściej od poprawnośći formalnej wniosku.
Jak to się kończy? Ten młody człowiek pracujący za ułamek sumy, za którą pracują jego koledzy, po jakiś 3-4 latach dochodzi do wniosku, że ambicję trzeba wsadzić do kieszeni i zrobić doktorat z byle czego. W końcu nikt nie będzie patrzył, za co stawia sobie te dwie literki przed nazwiskiem...A rozprawę zawsze można bardzo głęboko schować w czeluściach biblioteki uniwersyteckiej.
Po trzecie:
Młody lekarz z ambicją naukową ma w ciągu pierwszych kilku lat pracy do zrobienia trochę za dużo jak na jednego człowieka.
Jako asystent naukowo- dydaktyczny ma uczyć studentów. Niby niewiele ok 200 godz dydaktycznych na rok. Tych przypadających na niego... Bo jeszcze trzeba zrobić godziny za szefa specjalizacji, za promotora doktoratu, za szefa oddziału, za profesora... Czyli dodatkowo 150-200 godzin. No oczywiście może odmówić... Tylko jak odmówić, skoro ma obowiązek zrobienia doktoratu i musi mieć publikacje? Bo jako człowiek nauki musi co roku udowadniać, że się naukowo rozwija...
Do tego ma zrobić specjalizację. Czyli staże, praca w pełnym wymiarze etatu i co najmniej 6 dyżurów w miesiącu (wymóg). Ach, no i zapomniałbym. Okazało się, że większośc nauczycieli akademickich nie ma podstaw żeby nauczać. Czyli muszą się w tej dziedzinie dokształcać.
Konkludując:
Jeżli nadal bycie nauczycielem będzie oznaczało pracę na 3 etatch za pensję półtora, jeśli nadal nie będzie u nas specjalizacji na nauczycieli i naukowców, jeśli granty naukowe będą tak niskie...to niech nikt się nie dziwi, że naszych publikacji nie uświadczysz w żadnym szanującym się czasopiśmie, a poziom edukacji studentów będzie spadał. No i naprawdę nie można się śmiać czytając tytuły obronionych prac doktorkich- najczęśćiej jest to gorzka pigułka, którą młodzi ludzie nauki muszą połknąć bez przyjemności.
Po pierwsze:
Kto ma pracować w polskiej nauce?
Oczywiście-ci najlepsi i najzdolniejsi...
Można ich zatrudnić na etat naukowo-dydaktyczny. Wtedy młody lekarz będzie zarabiał jakieś 50-60% tego, co zarobią jego koledzy na etatach rezydenckich. Zawsze można liczyć na jego miłość do nauki i posażnych rodziców czy współmałżonka...
Można ich także zaprosić na studia doktoranckie- wtedy taki młody doktorant będzie dostawał 40% pensji rezydenckiej, nie można zapomnieć o braku benefitów takich, jak zwolnienie lekarskie czy urlop macierzński. Znów pozostaje liczyć na miłość do nauki takiego kandydata.
Któś teraz powie, no ale oni wszyscy mogą także pracować gdzie indziej.I tak oczywiście się dzieje, najczęściej pracują także w szpitalach. Ale czy wtedy mają czas na zajęcie się studentami i nauką??
Po drugie:
Ten młody zdolny frajer, przepraszam pasjonat, ma pomysł na badanie, które ma szanse zaistnieć czasopiśmie, które czyta ktoś poza redaktorami. Stara się więc o finansowanie. Po kilku miesiącach wypełniania papierów udaje mu się dostać grant na oszałamiającą sumę 40 tys złotych. Pieniądze dostaje po kolejnych kilku miesiącach. Jeśli, jakimś cudem, jego badanie ma szansę się zmieścić w tej kwocie, to w tym czasie ktoś już najpewniej to zbadał ( nie musiał czekać ponad rok na pieniądze). Najczęściej jednak za takie pieniądze nie da się wykazać niczego nowego, tylko po raz milionowy udowodnić starą tezę. To, czy dostanie się pieniądze rzadko zależy od wartości merytorycznej, a częściej od poprawnośći formalnej wniosku.
Jak to się kończy? Ten młody człowiek pracujący za ułamek sumy, za którą pracują jego koledzy, po jakiś 3-4 latach dochodzi do wniosku, że ambicję trzeba wsadzić do kieszeni i zrobić doktorat z byle czego. W końcu nikt nie będzie patrzył, za co stawia sobie te dwie literki przed nazwiskiem...A rozprawę zawsze można bardzo głęboko schować w czeluściach biblioteki uniwersyteckiej.
Po trzecie:
Młody lekarz z ambicją naukową ma w ciągu pierwszych kilku lat pracy do zrobienia trochę za dużo jak na jednego człowieka.
Jako asystent naukowo- dydaktyczny ma uczyć studentów. Niby niewiele ok 200 godz dydaktycznych na rok. Tych przypadających na niego... Bo jeszcze trzeba zrobić godziny za szefa specjalizacji, za promotora doktoratu, za szefa oddziału, za profesora... Czyli dodatkowo 150-200 godzin. No oczywiście może odmówić... Tylko jak odmówić, skoro ma obowiązek zrobienia doktoratu i musi mieć publikacje? Bo jako człowiek nauki musi co roku udowadniać, że się naukowo rozwija...
Do tego ma zrobić specjalizację. Czyli staże, praca w pełnym wymiarze etatu i co najmniej 6 dyżurów w miesiącu (wymóg). Ach, no i zapomniałbym. Okazało się, że większośc nauczycieli akademickich nie ma podstaw żeby nauczać. Czyli muszą się w tej dziedzinie dokształcać.
Konkludując:
Jeżli nadal bycie nauczycielem będzie oznaczało pracę na 3 etatch za pensję półtora, jeśli nadal nie będzie u nas specjalizacji na nauczycieli i naukowców, jeśli granty naukowe będą tak niskie...to niech nikt się nie dziwi, że naszych publikacji nie uświadczysz w żadnym szanującym się czasopiśmie, a poziom edukacji studentów będzie spadał. No i naprawdę nie można się śmiać czytając tytuły obronionych prac doktorkich- najczęśćiej jest to gorzka pigułka, którą młodzi ludzie nauki muszą połknąć bez przyjemności.