piątek, 30 grudnia 2011

Niby nowe, a po staremu...

Nowe idzie. Unia dała. Na nowy blok. Można się łatwo zorientować, bo wszystko ma unijne naklejki. Aż się dziwię, że my, czyli personel, jeszcze nie nosimy na czołach takich naklejek. Ale może my nie spełniamy wymogów?
Nowy blok, nowe sprzęty, nowe zasady. Mamy tu:
-Nowe ubrania- nieodmiennie, od kilku dni, wkładając spodnie nie mogę nadziwić się temu, że gumka działa i nie muszę przyklejać ich plastem do ciała, zeby nie spadły...
-Nowe bakterie- kolorowrażliwe. Przed inwazją na blok powstrzymuje je cienka żółta linia namalowana na ziemi.
-Nowe aparaty do znieczulenia- w trybie pediatrycznym nie da się ustawić wagi pacjenta na mniej niż 4 kg. Widocznie Unia mniejszych nie przewiduje...
-Nowe komputery i systemy informatyczne- wyniki pacjenta są w komputerze i cały szpital korzysta z loginu i hasła jednego z chirurgów. Kiedy zrobią statystykę, to na pewno dostanie on premię, jako najbardziej aktywny pracownik.
-Nowe USG! co wyjaśnia czemu większość anestezjologów wychodzi z dyżurki ubabrana żelem w różnych miejscach ciała.
-Nowe drzwi, które otwierają się niezależnie czy ktoś stoi na ich drodze, czy nie. Siniaki na twarzach doskonale komponują się z naszymi nowymi szarymi ubrankami.

piątek, 23 grudnia 2011

Święta tuż tuż...

Ostatnie moje przemyślenia mało są świąteczne, więc poczekam z nimi do Nowego Roku.
A tymczasem:
Zdrowych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia!

P.S. Prywata totalna- Nowy w wersji "christmas", fot. Beata Wojciechowska-Jasion

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Ecce homo

-"W szpitalu dziecięcym pracujesz?? To podziwiam. Ja bym nie mogła/nie mógł na te chore dzieci patrzeć."

Noż kurdeszpałasz. A kto miałby im pomagać, jeśli wszyscy by byli tacy delikatni?  Ja podświadomie takie słowa odbieram tak:
"Jesteś chyba zupełnie bez serca i nie masz wrażliwości, że pracujeszw szpitalu dziecięcym"

Otóż nie jest lekko. A teraz będzie jeszcze trudniej, bo od czasu przybycia Nowego znacznie bardziej do siebie biorę kłopoty dzieciaków. Ogromnie pomocna jest w tym myśl, że tym dzieciom pomagamy. Że biedny, bo ma wielką głowę, ale po wszczepieniu zastawki,  za kilkanaście lat dostanie się najlepszego liceum w mieście.  Że biedna, bo wszystkie jelitka ma na wierzchu, ale za kilka lat rodzice przyprowadzą ją do usunięcia pypcia, i poza cieniutką blizną na brzuchu, nie będzie śladu po dziesiejszych kłopotach.

A co jeśli ktoś pracuje na oddziale, gdzie nie ma takich pomocnych myśli? Gdzie wszyscy umierają choćbyśmy się ogromnie starali?
Jestem teraz na stażu i odwiedzam oddział paliatywny. I codziennie stwierdzam, że praca tam wymaga ogromnej dojrzałości. I trzeba być bardzo poukładdanym wewnętrznie człowiekiem. I dobrym.
I tu gdzie jestem, lekarze pracujący w oddziale właśnie tacy są. Mają czas dla swoich pacjentów. Na wizycie jest miejsce na potrzymanie za rękę, pogłaskanie po głowie. A rozmowy o wynikach i innych ważnych sprawach, odbywają się  osobiście, w cztery oczy.
Jestem pod ogromnym wrażeniem.



sobota, 3 grudnia 2011

Dzień wolny

Dziś o 7 rano próbowalam złapać resztki snu pomiędzy kolejnymi wyrazami miłości, serwowanymi mi przez Nowego.
Palec w oko, zęby w nos, wyrwane włosy, uszczypnięcie w policzek- Kocham Cię Mamo!-na swój sposób pokazuje mój syn.
A w mojej głowie wyświetlają się po kolei:
zmienić pościel
uprać pościel
zdjąć pranie z suszarki
poprasować
powiesić firanki
pojechać z Nowym do marketu na zakupy
ugotować obiad
zadzwonić do przyjaciółki 
przygotować ubrania dla Nowego na jutrzejszą sesję foto (tak tak,uważam, że jest najpiękniejszym dzieckiem na świecie i chcę mieć na to dowód)
przejrzeć ubrania Nowego i poodkładać te za małe
wreszcie zacząć robić prezentację na spotkanie naukowe w środę
w każdej chwili być gotowa na spotkanie z księgową (powiedziałam, że dziś mam wolne, więc się dostosuję)
Do tego wszystkiego pobawić się  z Nowym ( tak mało się widzimy ostatnio), wyjśc z nim na spacer (market się chyba nie liczy...), karmić go, przewijać i po prostu być mamą...

"To był dobry pomysł, żeby zaprosic tą panią do sprzątania. Pierwszy od kilku tygodni wolny dzień..." Pomyślałam sobie wczoraj wieczorem.

niedziela, 20 listopada 2011

Się było, się smerało

Abnegat kiedyś umieścił w swoim blogu notkę o kursie z zakresu użycia USGie w dziabaniu nerwów. Przeczytawszy tę informacyję,czem prendzej się zapisawszy, na kurs pojechałam.
A na kursie było kilka zaskoczeń. Uczestników jakieś 25 osób, z czego 2/3 to mężczyźni. Czemu, skoro generalnie w anestestezji, jak i całej medycynie, przewaga kobiet jest dość znaczna?
Ponadto kilka osób ze specjalizacją, co było zaskoczeniem pozytywnym, bo jednak silny u nas trend "specjalista uczyć się nie musi", jest najwidoczniej passe.
Kurs prowadzili tambylcy (jeden nawet z krainy kiwi się trafił- i, o dziwo, mówił zrozumiałym lengłidżem). Organizowali go natomiast tutambylcy, czyli niby nasi, ale już nie do końca. Wśród uczestników trafiło się też dwóch tutambylców, bo jak się okazało, łatwiej punkty z GMC, niż z naszych wielce szacownych izb lekarskich było dostać...
W dniu pierwszym pokazano nam filmik, o tym, jak igiełka tuż obok nerwu, środek znieczulający wypuszcza. Potem była anatomia, no i zabraliśmy się za męczenie miłych młodych ludzi. Smeraliśmy ich po przedramionach i pod pachami. A oni przysypiali, bo cóż innego robić w obecności takiej liczby anestezjologów. Tambylcy pokazywali plamki wśród śnieżnej zamieci i mówili, że "obswies". My patrzyliśmy i mówiliśmy, że nie do końca. Po kilku godzinach ciężkiego smerania doszłam do wniosku, że sukces jest bliski. I wtedy dali nam do ręki igiełki. I kurczaki, bo modele i modelki, z tajemniczych powodów, nie chcieli się zgodzić na dziabanie. No i tu pojawił się problem. Bo sondę przykładam, strukturę widzę, a igiełki za cholerę... Jak trafiać czymś, czego się nie widzi??? Z tym kłopotem zastał nas wieczór. A wieczorem odbyła się kolacja. Liczący na rozmowę z tambylacami się przeliczyli, bo oni polskie napoje chmielowe popijali i  ze sobą głównie rozmawiali. Ale tubylczy organiztor stanął na wysokości zadania i inteligentną konwersacją zabawiał przybyłych. Jedzenie bardzo smaczne, do tego dobre wino, no i wizja nocy bez płaczu Nowego, były dla mnie świetną kombinacją. Nasunęło mi  się także spostrzeżenie natury tekstylnej. Otóż na kursie tambylcy w swoich koszulach z krawatami, prezentowali się bardzo elegancko na tle naszych dżinsów i polarów. Natomiast na kolacji ( w eleganckim hotelu), ich bluzy sportowe wypadły nieco gorzej niż garnitury naszych.
W dniu drugim smeraliśmy modeli po nogach, i brzuchach. Na koniec, potwierdziłam, że modele mają nerwy, tam gdzie mieć powinni, co zostało poparte stosownym papierem (moje potwierdzenie, nie ich nerwy).
Konkludując- kurs bardzo dobry organizacyjnie i  merytorycznie. Na pewno zachęcił do użyania USGie, jeśli ktoś ma.
Moje doznania zostały natomaist nieco zdominowane przez pierwszą od ponad 7 miesięcy przespaną noc...

poniedziałek, 7 listopada 2011

Halloween

Byłam ostatnio na spędzie sobowtórów naszej polskiej projektantki Ewy M. Charakteryzują się one  gładkim czołem, szeroko rozstawionymi brwiami z uniesionymi końcówkami (takie zdziwone oko),bardzo zarysowanymi kośćmi policzkowymi oraz pełnymi ustami przypominającymi nieco glonojada.
Oczywiście kobiety, które widzialam, wyglądają tak, bo przesadziły z zabiegami medycyny estetycznej. Nasza projektantka zarzeka się, że efekt ten osiągnęła naturalnie, poprzez dużą ilość snu i dobre geny.

Tak naprawdę był to pokaz pana doktora Costa ze słonecznej Italii, który przez kilka godzin tłumaczył nam zalety pewnego produktu. Trzeba przyznać, że rękę ma gość świetną i efekty były dobre, i co najważniejsze, wyważone. Dla pan na sali jednak niewystarczające. "Jeszcze w kości policzkowe więcej", "dołożyć materiału w usta" słychać było przy kolejnych mejkołwerach.

Jeśli więc traficie kiedyś na kogoś z tymi "genami", i z podobną ilością snu




to uważajcie, bo panie doktor tworzą na swoje podobieństwo i przy ich nienasyceniu można skończyć tak:


Przesada w niczym nie jest dobra, i tyle.

poniedziałek, 31 października 2011

Pierwsze wrażenie

Przyjmuje się, iż pierwsze wrażenie trwa od 4 do 6 sekund. W tym krótkim czasie oceniamy drugą osobę i dokonujemy jej "zaszufladkowania".(...)Co decyduje o pierwszym wrażeniu? Przede wszystkim wygląd. Składa się na niego ubiór, dbałość o siebie oraz rysy twarzy, które według naukowców tłumaczą są bogatym źródłem informacji społecznej postrzeganej intuicyjnie.

Kosmetyczka, z którą współpracuję, umówiła mi pacjentkę. O uzgodnionej porze wchodzę do gabinetu. W poczekalni kobiecina z siatami. Pani lat ok 60, ubrana w ciuchy, wyglądające jak z wyprzedaży "dziś wszystko po 1 zł" w lumpeksie, obstawiona kilkoma wypchanymi reklamówkami. Do tego tłuste włosy, które chyba nigdy nie widziały fryzjera i paznokcie z uroczymi czarnymi obwódkami.
-Twoja pacjentka Młoda Lekarko- powiedziała kosmetyczka wskazując na panią, robiąc jednocześnie minę "też nie wiem o co chodzi"
No więc zapraszam do gabinetu, witam się, daję kobiecie lusterko. Pytam
-Co najbardziej Pani przeszkadza?
Wskazuje na bruzdy nosowo- wargowe i zmarszczki na czole.
Objaśniam co i jak. Spodziewane efekty, działania niepożądane. Ona pyta o cenę.
-1800 złotych
-Tyle??, eee... to robimy- mówi ona
Zabieg zrobiony. Pacjentka wyciąga z jednej z reklamówek kopertę. W niej, tak na oko, jakieś 10 tysięcy złotych.
-Nie wiedziałam ile to będzie kosztować, więc wzięłam więcej- wyjaśniła....

Moja mina- bezccenna...

niedziela, 23 października 2011

powiększamy metraż...no przynajmniej próbujemy

Dotychczas na pytania,czy mamy kredyt,odpowiadałam z dumą- NIE!
I bynajmniej nie wynikało to, z bogactwa wyniesionego (czyli mieszkanie pdarowane pprzez krewnych), tylko z możliwości wynajęcia bajecznie taniego mieszkania na wsi. Wszystko grało- kuchnia, sypialnia, łazienka i pokój dzieny. Czy można chcieć więcej? Otóz można. Pojawił się Nowy, a wraz z nim- RZECZY! Łóżeczko i komódka na ubrania zmieściły się w sypialni. Ale co z wózkiem, bujakiem, fotelem do karmienia, zabawkami itp? Tym sposobem nasz pokój dzienny przypomina bardziej zagraconą piwnicę.
To jest powód, dla którego odwiedzam ostatnio doraddców kredytowych i oglądamy z Panem Męzem mieszkania.
Ostatnie dwa  były dość dziwne.
Właścicielką pierwszego jest pani doktor nauk biologicznych.Wygląda na to, że wszystko o czym uczy studentów, hoduje też we własnej łazience. Mieszkanie ma 6 lat, a wygląda jakby nigdy nie było tam sprzatane. Nie mówiąc o takich szczegółach jak umycie okien. Z sufitu zwieszają się malowniczo pajęczyny, a grzyb z wanny jest na dobrej drodze by zarosnąć też podłogę w łazience. Dodam tylko, że pani tam stale mieszka i w pełni świadomie zgodziłą się na pokazanie nam mieszkania.
Drugie miejsce to dom. Skusiła nas cena- dom w niedaleko od naszego miasta, z dobrym dojazdem. W cenie niewiele wyższej od mieszkania. Stary, ale gruntownie wyremontowany. Zrobione instalacje, ocieplenie, dach. Do tego piwnica i garaż. Wszystko dopieszczone ręką właściciela- robiła dla dzieci, ale one nie chcą. Chodzimy, oglądamy, zachwycamy się. Jescze tylko rzucimy okiem na ogródek i gotowi jesteśmy podpisywac umowę. Szczęśliwi, że nam się taką okazję udało trafić.
-Ogródek? Tu nie ma ogródka.
-????
-Terenu jest tyle, co widać przed domem. Wszystko elegancko wyłożone kostką...


czwartek, 13 października 2011

Zęby nadchodzą

Wszystko wskazuje na to, że Nowy ząbkuje.
Poznać to można najłatwiej po rodzicach. Wyglądamy jak zombie. I działamy jak pies Pawłowa- jak tylko słyszymy krzyczące dziecko, to próbujemy utulić. Dziś nawet brak płaczu nie przeszkadzał mi w próbie utulenia manekina dziecka (takiego do resuscytacji). Ostatecznie przed śpiewaniem kołysanki powstrzymały mnie miny studentów...
Kolega mnie skomplementował. Że ładnie wyglądam. Było mi bardzo miło. Tym bardziej, że aktualnie szaczytem dbania o siebie jest dla mnie sprawdzenie, czy nie jestem obrzygana/ popluta/ obsikana.

wtorek, 4 października 2011

Powrót studentów część I

Jutro mam zajęcia z pierwszym rokiem obcych.Program czteroletni, więc najprawdopodobniej USA. Najczęściej są mili i na luzie. Nie zdążyli poznać jeszcze "naszych" realiów i do wielu spraw podchodzą z amerykańskim entuzjazmem. Nie wiedzą, że u nas rządzi "niedasizm" w unikalnym połączeniu z bufonadą. Czyli wierzą biedaki, że wszystko będzie jak w planie...
A tu niespodziewajka!
Tu jest NAJWAŻNIEJSZA uczelnia w kraju
Tu są NAJMĄDRZEJSI i NAJWAŻNIEJSI profesorowie na świecie
Tu są NAJBARDZIEJ ZAJĘTE panie w sekretariatach
Niech sobie nie myślą, że jak płacą te tysiące $$$, to będą inaczej traktowani. Że lepiej. Niech się dowiedzą, gdzie jest miejsce studenta na uczelni.
I gdy spotkam ich za 4 lata,to będą już całkiem inni ludzie.

Ale jutro....Jutro pewnie połowa grupy przyniesie kawę na zajęcia i będziemy szczerze rozmawiać o ich planach.

czwartek, 29 września 2011

Koszmary

Rozmawiałam z Szefem. Będę musiała wrócić do pracy (domyślałam się, że kiedyś to nastąpi, ale nie, że aż tak szybko). Zrobiło to na mnie tak duże wrażenie, że wpłynęło nawet na sny.

Wchodzę na salę. Na stole już leży jakieś dziecko. Podchodzę do aparatu, ale dziwny jakiś. Nie wiem gdzie odkręcić tlen. Pytająco patrzę na pielęgniarkę.
-To nowe aparaty Młoda Lekarko. Superhiperwypasione.Tlen jest tu, a sevo tu.
Uff, już wiem.To chyba możemy zaczynać.
-Proszę podać....hm...hm...
-Tiopental?-usłużnie zgaduje pielęgniarka
-Tak! Właśnie to!
-Ile?
-Uhm...hm...NIE WIEM!!! Nie umiem!Chcę do domu!!!
Wybiegam z sali i gubię się w plątaninie korytarzy nowego bloku operacyjnego...

Gdyby nie Nowy, i jego zwyczaj budzenia mnie co 2 godziny, to pewnie do tej pory bym biegała, szukając wyjścia...

poniedziałek, 19 września 2011

Niemęskie sprawy

Rozmawia kilku znajomych mężczyzn.
-Dla mnie najbardziej niemęskie to są japonki...
-Tak? Dla mnie japonki są ok. Ale koszulka polo nie przejdzie. Mega niemęska.
-Ja tam polo mogę nosić, ale ogolone pachy? To dopiero obciach
-Hm, nie rozumiem was. Niemęskie jest psikanie perfumami. Facet powinien mieć swój zapach, a nie pachnieć na kilometr...

Dla żadnego z nich nie jest niemęskie:
Studiowanie grubo powyżej ukończenia 25 roku życia, co za tym idzie nisko płatna praca, a dalej- bycie na utrzymaniu żony (która to studia skończyła w terminie i dzięki temu "dorabia" w trzech miejscach, bo "ma takie możliwości")
Szukanie pracy przez pół roku (ona wraca do domu i pyta: wysłałeś CV na to ogłoszenie, co Ci znalazłam? on " nie miałem czasu")
Powiedzenie "jak tak bardzo Ci zależało na wymianie baterii, to mogłaś przecież hydraulika zamówić"
Spytanie "Kochanie, nie pamiętasz do kiedy mam przegląd techniczny w aucie?"


piątek, 9 września 2011

Botoks na sobie

Dlaczego nie należy wykonywać zabiegów medycyny estetycznej na sobie samym?

Uczestnicząc w wielu różnych kursach i szkoleniach z tego zakresu, mam okazję obserwować bardzo charakterystyczną grupę osób. Są to panie doktor w okolicach 40-50 lat, które przychodzą na szkolenie by dowiedzieć się, jak pomóc samej sobie. Uczy się taka botoksu, który potem sobie wstrzykuje. Następnie idzie na szkolenie z wypełniaczy i też sobie je aplikuje. Najczęściej łatwo je poznać, bo...źle wyglądają.
Jestem zdecydowaną przeciwniczką wykonywania zabiegów na własnej osobie. Po pierwsze nikt nie widzi się symetrycznie. Po drugie, nie mamy dystansu do tego, co widzimy w lustrze. Po trzecie nie ma kogoś, kto odmówi nam wykonania zabiegu, który mógłby pogorszyć nasz wygląd.
Niedawno byłam na szkoleniu w firmie, którą prowadzi pani, która kilkanaście lat temu przyjechała z USA  i robi u nas biznes na ekspresowym botoksie. Sama nie jest lekarzem, ale ma dostęp do preparatów i aplikuje sobie różne specyfiki. Wierzcie mi, że wygląda makabrycznie. Jest antyreklamą medycyny estetycznej. Ona natomiast, jest bardzo zadowolona ze swojego wyglądu. Oceniając jej twarz fachowym okiem: czoło gładkie, brak kurzych łapek, powieki wysoko, policzki podniesione, usta duże, pulchne, szyja gładka. Natomiast całokształt- do bani. I nikt jej tego nie powie. Nikt nie powstrzyma jej przed kolejnymi zabiegami, bo, jak twierdzi- "odmładzać się będzie aż do śmierci".

piątek, 2 września 2011

Czas kolonii cz.3

Młoda ma pod opieką grupę maluchów. Idą przez miejscowość. Parami. Młoda idzie z tyłu i jak głuchy telefon puszcza informacje:
"Uwaga uwaga ogon do głowy -idziemy wolniej" i dzieci powtarzają to sobie. Dobrze się idzie. Dzieci grzecznie słuchają "ogona". Do czasu... Gdy gdzieś z połowy kolumny dobiega: "uwaga uwaga ogon do głowy- biegniemy!!!!!!"
Przechodzący obok ludzie widzą, jak grupa około dwudziestu dzieci biegnie szybciutko (utrzymując szyk parami), a za nimi pędzi Młoda krzycząc co sił "ogon mówi STOP!!!!"


Młoda ma pod opieką korytarz. Jest po 23, cisza nocna. Młodzież w pokojach. Uchylają się drzwi pokoju starszych dziewcząt. Wyłania się zjawisko. Zgrabna szesnastolatka w bardzo skąpej bieliźnie (żeby nie było, że jestem pruderyjna, ale stringi i biustonosz, to dla mnie trochę mało, żeby uznać kogoś za ubranego)
-A Ty dokąd? Nie wiesz, że jest cisza nocna?
-Ja do chłopaków...Baterię chcę oddać...
-Taka goła???
-Jaka goła? Przecież stanik włożyłam!

Telefon od Rodzicielki
-Pani Młoda? Dzwonię, żeby powiedzieć, że nie będę mogła odebrać syna z kolonii w dniu przyjazdu, tylko dzień później. Gdzie się możemy umówić?


poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Czas kolonii cz. 2

Dzieciaki mają pkoje, ale przecież trzeba tam wnieść bagaże. "Kocham plecaki" myśli Młoda targając kolejną elegancką walizkę na kółkach na trzecie piętro. Wszytskie dzieci popakowane jakby przyjechały na rok. Choś Młoda może się założyć, że połowa ze środków higieny nie zostanei nawet wyjęta z walizek.
Mając już własną grupę Młoda robi zbiókę. Trzeba się zapoznać.
Dla osób początkujących najlepsze są grupy maluchów- sporo pracy, ale mała szansa na głupie pomysły. Najbardziej hardkorowe są oczywiście grupy najstarsze. Ale tu najmniej pracy- oni i tak chcą mieć wolne od wychowawcy. Oczywiśćie ulubione grupy większości wychowawców, to te pośrednie. Na tyle duzi,  że nie trzeba o wszystkim myśleć i przypominać, a na tyle mali, że nie rozrabiają szczególnie.
Po zapoznaniu nadchodzi czas na konkrety- zbieranie pieniędzy, cennych przedmiotów i leków. Młoda jest sprytna i przywozi ze sobą kilkanaście kopert. Pieniądze każdego dziecka wkłada do osobnej podpisanej jego imieniem i znacznie ułatwia to rachunki. Część dzieci nie chce dać pieniędzy- rodzice nie pozwolili. Oczywiście Młoda odbiera kilkanaście telefonów z pretensjami, że zabiera dzieciom kasę. Tymczasem prawda jest taka, że kradzieże zdarzają się naprawdę rzadko, za to częściej ukrywanie (zpominiałem, gdzie schowałem) lub gubienie. Dzieci dają do kopert standardowe sumy, zostawiając sobie kilkanaście żlotych. Wyjątkiem jest dziewczynka, która daje Mlodej 3 tysiace złotych. I nie wie czy ma oddać kartę kredytową też? Szkoda,że nie można zabrać im komórek. Nie mija 10 minut, jak już podnosi się alarm, że któremuś ukradli. Na szczęście trudno ukraść  komórkę na której dziecko siedzi (schował do tapczanu żeby mu nie ukradli). Młoda prosi też o leki. W ofercie koloni jest oczywiście opieka medyczna, ale rodzice wiedzą lepiej. Dzieciaki przygotowane są na wszystko, łącznie z zakażeniem świńską grypą, awarią elektrowni atomowej czy amputacją nogi. No i okazuje się, że połowa dzieciaków to astmatycy, alergicy, chorzy na grzybicę, łuszczycę, padaczkę, tyko syfilytyków brak. Młoda próbuje sobie przypomnieć kartę, w której miałaby choć cień informacji o chorobie dziecka. To chyba tajna informacja, bo żaden rodzić się do tego nie przyznał. No i dylemat gotowy. Dziecko twierdzi, że przyjmuje dane leki codziennie, a papieru na ten temat nie uświadczysz. Wreszcie Młoda cieszy się na widok komórki.
Po wstępnym zapoznaniu grup, następuje apel ogólny. Tu dzieci dowadują się, że będą wycieczki (hurra), że nie wolno pić ani palić (łeee), że trzeba słuchać wychowawców, że śniadanie będzie o 8 rano (tu do "łee" zgodnie przyłącza się kadra) oraz, że wszyscy przyjechali się tu świetnie bawić. Młoda rozgląda się po twarzach innych wychowawców.
Wychowawcy kolonijni to bardzo złożona grupa. Najczęściej spotykane typy to:
Swieżynek- student pragnący dorobić w wakacje. Świeżo po kursie. Nigdy nie widomo co z niego wyniknie- super wychowawca, albo skrajnie nieodpowiedzialny typ
Stara Wyga Nauczycielka- jeździ na kolonie od miliona lat. Wie wszystko. Nienawidzi dzieci. Najczęściej przyjeżdżają w parach i zamiast opieki nad dziećmi z lubością oddają sie romansom letnim. Uwielbiane przez rodziców, obce dla dzieci. Kładą się do łóżek o 22 i mają gdzieś co się dzieje z ich wychowankami.
Nauczyciel/ka z powołania- najczęściej młodzi ludzie, którzy lubią dzieci ( krótko pracują w zawodzie) i którym się chce. Czasem za bardzo. Wpędzaja w kompleksy innych wychowawców. Ich grupa nigdy nie ma "czasu wolnego", oni zawsze w biegu. Obładowani ksiażkami na temat zbaw integracyjnych czy gier zespołowych.
cdn.



piątek, 19 sierpnia 2011

Czas kolonii cz. 1

Kończa się wakacje, ostatni koloniści wracają w objęcia stęsknionych rodziców. Część zadowolona, część nie. Większość raczej wypoczęta. Kto nie ma siły unieść plecaka i marzy o przespaniu nocy? Wychowawcy.
Jak to wygląda od ich strony?
Najpierw Młoda postanowiła poszukać pracy wakacyjnej. Niestety nie było za wielkiego wyboru (było to dobre kilka lat temu). Zrobiła więc kurs wychowawcy kolonijnego (2,5 dnia) i udała się na obchód lokalnych biur podróży. Wszędzie jej odmawiali, bo nie miala doświadczenia.  W końcu, jedno biuro się zlitowało i zatrudniło ją za stawkę grubo poniżej jakiejkolwiek przyzwoitości. Ale potem już miała doświadczenie i mogła jeździć na kolonie!
Nadszedł czas wyjazdu. Miejsce zbiórki- parking w centrum, godzina 22. Młoda czeka wcześniej- w koncu kadara musi dawać przykład. Powoli przyjeżdzają auta, z których wysypują się dzieci i rodzice. Na początku spokojnie- czy to tu? czy jedziecie tam? Kadra też ma czas na zapoznanie. Z reguły ktoś kogoś już zna z poprzednich wyjazdów. Ktoś coś słyszał dobrego albo złego o kierowniku. Nic to, trzeba jechać. Kierownik ogłasza pakowanie dzieci do autokarów.Nic trudnego- sprawdzić dzieciaka na liscie, wziąć od rodziców kartę informacyjną, rzucić na nią okiem ( czy nie ma tam podejrzanych wpisów, jak ADHD), walizki do luku i gotowe. Szkoda tylko, że zawsze kilku dzieci na liście nie ma. Albo są inne niż te, które przyjechały. Nerwowe wydzwanianie do biura, rodzice wymachujący potwierdzeniem zapłaty. Uff, udało się. Mamy komplet  w autokarach. Kadra się dzieli i można ruszać. Oczywiście zanim ruszymy należy ich policzyć. Lekko nie jest, bo wszystkie twarze obce, do tego ciągle się ruszają. kątem oka zaczyna się pierwszy skan- na pokładzie Młoda zauważyła dwie pary, dwóch płaczków i jednego prowodyra. O jest i dupowłazik- pomaga liczyć i mówi, że chciałby żeby była jego wychowawczynią- jeszcze nawet nie ruszyli!
Kto z was potrzebuje aviomarinu prosze wziąć! Młoda jeszcze mówi- dzieciaki się nie znają i są dość grzeczne. Oczywiście nikt nie potrzebuje. Tak jak i siku. Wyjeżdżają z miasta w stronę morza...Jakieś dziesięc minut później zaczyna się niekończaca pielgrzymka-naprzemiennie "siku" i "niedobrze mi". Kierowca, stary wyga, nie zrobi postoju wcześniej niż po 100 km. Chłopiec, na oko jakieś 10 lat,  nie wytrzymuje i rzyga. Wyrzyguje wszystko co zjadł w drodze: paczkę chipsów, żelki, dwie puszki coli, rogalika, draże, jajko kinder, pół czekolady i trzy batoniki. No tak, myśli Młoda, w końcu jedziemy już 15 minut! Po chłopcu rzyga jeszcze dziesięcioro dzieci. Na szczęście wyjechali na noc i część dzieciaków usypia. Młoda nie zapomina jednak o parach. "No i jak tam się jedzie?" Pytanie najwyraźniej przeszkadza parze piętnastolatków we wzajemnej eksploracji jam ustnych. Ani śladu zawstydzenia. Nawet kiedy Młoda prosi by wyjął rękę spod bluzki koleżanki ( no przynajmniej na czas rozmowy). Para ma pytanie- czy oni mogą mieć wspólny pokój? Bo wiedzą, że nie ma koedukacji, ale oni by tak chcieli. Oni nawet szczoteczke do zębów mają wspólną...Nie ma opcji? Nie ma problemu, w końcu pary są dwie. Już się dogadali, że dziewczyny biorą pokój razem i ich chłopacy też. Potem się rozmieszczą inaczej. Młoda wdaje się w pogawędkę. czemu na kolonie? Bo rodzice nie puścili na wspólne wakacje, a przecież on niedługo skończy szesnaście, więc się dziwi czemu nie puścili... Młoda przypomina sobie z kursu, że jeśli nieletnia zajdzie w ciąże na kolonii to mogą Młodą o alimenty pozwać...
Podróż mija spokojnie przerywana tylko postojami podczas których Młoda obczaja palaczy i piwoszy. W pamięci notuje chłopaka, który nieco za głośno chwali się, że ojciec dał mu dwa łyskacze na piętnaste urodziny. W międzyczasie pilnuje dzieciaków- połowa dzwoni do rodziców. Młoda udziela informacji- jesteśmy w Zadupiu Górnym- połowa drogi. Może zadzwonisz do mamy jak już dojedziemy?  W końcu jest 3 nad ranem...
Dojechali! Ośrodek zgodnie z katalogiem ma w ofercie pokoje 2,3,4 osobowe. Nikt nie chce być w 4 osobowym. Zaczynają się kótnie. Tak naprawde to potem okazuje się, że w tych wieloosobowych jest najfajniej, ale Młoda wie, że nie ma szans tego wytłumaczyć. Odbiera więc miliony połączeń od rodziców "bo Pawełek ma być w pokoju z Krzysiem. I z nikim innym!" Po jakimś czasie udaje się opanować zamęt. Dzieci idą do pokojów. Jeszcze tylko " prosze pani w naszej łazience jest strasznie mały prysznic- u nas w domu to nawet moja niania w swoim pokoju ma większy!" i "to ma być basen??? Nasz jest większy." Młoda ma chwilę na poznanie kierownika i spojrzenie na listę przydzielonej grupy.
cdn...

niedziela, 7 sierpnia 2011

Z życia studenta- umiejętności praktyczne

Na wstępie pragnę pionformować, że post ten przeznaczony jest tylko dla osób dorosłych.
Jesli masz ukończone 18 lat możesz czytać dalej. Jeśli nie- naciśnij krzyżyk w górnym prawym rogu i nie wracaj aż do następnego posta.

Każdy student musi nabyć pewne umiejętności praktyczne. W medycynie jest ich dośc dużo. Nie da się, tylko czytając książki,  nauczyć rozróżniania rzężeń średnio- od grubobańkowch, czy wyczuwania brzegu wątroby. Jedną z takich umiejętności jest badanie ginekologiczne. Na naukę przychodzi czas na V lub VI roku, najczęściej poprzedzoną solidnymi podstawami teoretycznymi. Jak się to odbywało u mnie na uczelni?
Pierwsze zajęcia dostarczyły niezapomnianych wspomnień. Nasza grupa ćwiczeniowa liczyła osiem osób. Weszliśmy do gabinetu pani Doktor-Nauczycielki. Po krótkiej serii pytań, nasza grupa skurczyła sie do osób sześciu. Im mniej osób, tym łatwiej schować sie za parawanem, za którym stanąć poleciła Pani Doktor. Do gabinetu weszła pacjentka. Krótka rozmowa i badanie ginekologiczne. Po zakończeniu badania, Pani Doktor poprosiła pacjentkę, by ta nie schodziła jeszcze z fotela i spytała w ten deseń: "czy wyrazi Pani zgodę, żeby zbadał Panią student szóstego roku medycyny? To juz są prawie lekarze i muszą nauczyć się badania, a Pani w końcu zgłosiła się do Przychodni Uniwersyteckiej..."Pacjentka wykazała się poczuciem humoru i odpowiedziała " cóż, w będąc mojej pozycji- trudno mi odmówić". Nie spodziewała się jednak, że za chwile zobaczy sześć osób udajacych, że nie patrzą w oczywistym kierunku. Szczęśliwcem okazał się być kolega kujon, znany z recytowania książek razem z numerem strony. Po zajęciach spytany o wrażenia- "nic specjalnego- ciepło, miękko i trudno wyczuć szyjkę. No, ale zawsze musi być ten pierwszy raz w pochwie..." Nie muszę pisać jak bardzo się to za nim ciągnęło do końca studiów...
Inną umiejętnością jest badanie przez odbyt w celu oceny gruczołu krokowego. Sytuacja podobna do opisanej wyżej. Grupa studentów, pacjent  w krępującej pozycji (tym razem kolankowo- łokciowa). Bada najpierw lekarz, następnie koleżanka. Przy badaniu przez koleżankę, pacjentowi oczy zrobiły się wyraźnie większe- czary czy co? Skończyła, podziękowała grzecznie. Pytana o wrażenia-" nic nie wyczułam, ale to moze dlatego, że żelu zapomniałam..."
Ja  zaliczyłam mocno krępującą sytuację, przy pacjencie z częstą dolegliwością- torbielą włosową w okolicy kości ogonowej. Miałam zbadać go dokładnie. Czyli zbadać należało, poza gardłem, brzuchem i stanem miejscowym, także węzły chłonne pachwinowe. Pacjent, młody chłopak, leżał grzecznie i współpracował. Sam był studentem, więc rozumiał powagę słów "egzamin praktyczny z badania pacjenta". Powaga się skończyła, kiedy ja wsunęłam  rękę w kierunku jego pachwiny, a on... no cóż zareagował, jak młody facet reaguje, kiedy dziewczyna wsuwa tam rękę... Nie wiem kto się speszył bardziej-ja czy on.
On "przepraszam, nigdy mi się coś takiego nie zdarzyło..."

środa, 3 sierpnia 2011

Cycem go, cycem!

Ostatnio, chyba w związku z sezonem ogórkowym, w internecie święci triumfy afera cycowa. Karmić piersią publicznie czy nie?
Kiedyś byłam bardzo bardzo przeciwna. Uważałam, że tak jak sikanie i puszczanie bąków, karmienie jest czynnością fizjologiczną, ale niekoniecznie miłą dla innych osób. Potem mi się trochę zmieniło, bo dotarły do mnie argumenty o zaspokajaniu potrzeby małego człowieka, o wpychaniu kobiety w trudny schemat- ma karmić piersią (bo jest to najlepsze dla dziecka),ale tak, żeby nikt nie widział. Choć byłam w 1000% przekonana, że ja nigdy nie nakarmię dziecka w miejscu publicznym.
Po cięciu cesarskim Nowego Człowieka przyniesiono mi szybko. Przy moim łożu boleści stali Rodzice i Pan Mąż. Pani pediatra nie uprzedzając, podciągnęła mi koszulę, obnażyła cyca i przystawiła Nowego. Tym sposobem w ciągu kilku godzin  po urodzeniu dziecka zrobiłam coś, czego miałam nigdy nie robić. Nie powiem, nie czułam się komfortowo, ale widok maleństwa tak łapczywie próbującego coś zjeść, był zbyt wzruszający żeby przejmować się czymkolwiek innym.
A teraz? Musiałam zaakceptować, że jeśli chcę z Nowym wychodzić z domu, to muszę czasem nakarmić go publicznie. Zakrywam się pieluchą czy kocykiem i tyle. Nikt nie widzi. A jak ktoś się gapi, to jego problem.

środa, 27 lipca 2011

1:0

Wygraliśmy!
Nie boję się już, że EKOLI przelezą do Was przez kalwiaturę, bo POWYZDYCHAŁY! Niestety zasługa nie nasza (choć myślę, że brudpanujący w naszym domu na pewno nieco je zniechęcił), a zarządu gospodarki komunalnej, która wpuściła do wodociągów takie ilości chloru, że czuję się jak na basenie za czasów dziecinstwa...
Wszystkie naczynia pomyte. Wszystkie ubrania wyprane. Wszystkie powierzchnie przetarte...i wszędzie, ale to wszędzie, biały osad. Nic to, zwyciestwa często okupione są stratami. Nasze wynoszą zaledwie wszystkie czarne i granatowe ubrania. I stolik kawowy...
Wywołała mnie Frustratka i mam napisać rzeczy, których o mnie możecie nie wiedzieć. Nie jest to proste, bo jesli o nich nie napisałam do tej pory, to chyba coś jest na rzeczy. Trzeba dokonać gimnastyki, żeby coś na zadanie odpowiedzieć, a jednocześnie nie wywnętrzyć się nadmiernie.
Nie zaczynając zdania od "a więc":
1. Uzależniona jestem od seriali. Nie kilku, a kilkunastu. Wolę je od filmów i obrażam się, kiedy producenci postanawiają nie kontynuować.Zaczęłosię od Ally i Seksu (jeszcze na studiach), a potem, wraz z odkryciem internetu, było tylko gorzej.
2. Kiedy na piątym roku studiów podbiegłam za autobusem, po czym łapałam oddech przez 3 przystanki, postanowiłam coś z tym zrobić. Zapisałam się na fitness. Początkowo dwa razy w tygodniu. Potem coraz częściej. Na stażu podyplomowym ćwiczyłam 6 razy w tygodniu. Czułam się i wyglądałam świetnie. Potem nie miałam czasu.Teraz już to się nie powtórzy, bo wszędzie jeżdżę autem, a do niego nie musze biec...
3. Kupuję buty. Kiedy wychodzę po sukienkę- wracam z butami. Kiedy wychodzę po spodnie- wracam z butami. Kiedy wychodzę po perfumy- wracam z butami. Pan Mąż dziękuje Bogu, że w naszym wiejskim spożywczaku nie ma działu obuwniczego.
4.Czasem, jeśli rodzice pacjentów nie słyszą, wypowiadam się krtycznie na ich temat (rodziców). Na szczęście z wiekiem i doświadczeniem, maleje krytycyzm, a rośnie tolerancja.
5.Pamiętacie program "Mamy Cię"? Często się  czuję tak, jakbym w nim występowała. Na stażu podyplomowym codziennie, teraz gdy muszę iść na konsultację/ reanimację  i w obecności specjalistów innych dziedzin się wypowiadać, czekam aż wyskoczy ktoś z bukietem i okrzykiem "mamy Cię!!! Nie jesteś jeszcze lekarzem. Wracaj na studia do nauki, dałaś się wkręcić!"
6.W temacie czucia się i studiów. Czasem mam wrażenie, że moje życie to sen, z którego obudzę się z ksiażką do patofizjo odciśniętą na twarzy. Bo gdzieś w środku ciągle jestem studentką. I niepomiernie dziwi mnie, kiedy ludzie zwracja się do mnie per pani.
7. Pęcznieję z dumy, kiedy obcy ludzie mówią, że Nowy jest śliczny. Tak, jakby to była moja zasługa...

Do zabawy zapraszam Vuze i Monikę.

piątek, 22 lipca 2011

Bakterie są wśród nas

Kilka dni temu wracaliśmy z Nowym do domu po kilkudniowym pobycie u oszalałych z miłości Dziadków. W drodze odebrałam alarmujący telefon od sąsiadki:
-Lekarko- mamy w wodzie bakterie! Nie wolno zbliżać się do kranu, bo bakterie są krwiożercze i zabójcze!
-jakie to bakterie?-zapytałam
-no jakie? te najgorsze- EKOLI!

Zamyśliłam się. Perspektywa życia w brudzie jakoś mi nie pasowała, ale wizja zraszania się gównianymi bakteriami, też nie. Postanowilam jednak zaryzykowac i zamiast wracać do oszalałych z tęsknoty Dziadków, udałam się na pierwszą linię frontu.
Po przyjeździe, do sprawy podeszłam metodycznie- zebrałam informację w zarządzie gospodarki komunalnej. Dowiedziałam się, że owszem istnieje skażenie. Że owszem bakteriami. Że wodę przed użyciem nalezy gotowac minimum 15 minut. Sytuacja potrwa "niewiadomojakdługo". Poczułam się jak w filmie akcji- w kranie czają się potworne stwory, rodem z reklamy pewnego płynu czyszczącego, a  ja walcze z nimi gotując je na wolnym ogniu. Dzień pierwszy zakończył się wizytą u Teściów. Na początku się ucieszyli, ale kiedy każde z nas znikało w łazience na kilkanaście minut, trochę zrzedły im miny...
Dzien drugi- sytuacja bez zmian. Woda pitna dostarczana jest cysternami. Ja czuję się, dla odmiany, jak w filmie o apokalipsie. Poprawiają się kontakty międzyludzkie- każdy coś wie, kazdy ma inne informacje. Zarejestrowałam się w gminnym systemie powiadamiania alarmowego. Dzięki temu dowiedziałam się o cysternie z wodą pitną. Szkoda, że dopiero jakiś czas po tym, jak odjechała... Teściowie nie bardzo wiedzą czemu tak bardzo pragniemy z nimi kontaktu.
Dzień trzeci- komunikat burmistrza- można się myć! Ale tylko dorośli i ostrożnie. Co to znaczy? Żeby nie wlewać wody do ust. Uznaliśmy z Panem Mężem, że damy radę i rozlużniliśmy kontakty z Teściami.
Dzień czwarty- nadal przegrywamy. Zużyte zostały wszystkie naczynia w domu. Pan Mąż pił zupę z wazonu, ale jak prawdziwy żołnierz- nie skarżył się. Próbuję się dowiedziec co z myciem naczyń? Większośc wygląda jakby zaraz miała wyjśc z kuchni na własnych nogach. Dostaję świetną informację- w zmywarce można myć! Hurra! Tylko ja nie mam zmywarki. Nic to, nie poddam się- przypomniałam sobie o jednorazówkach kupionych przy okazji grillowania.
Dzien piąty- w naszych szeregach słabnie morale. Deszczowa pogoda sprawia, że prane na bieżąco ręczniki nie chcą schnąć. Warunki bytowe uległy znacznemu pogorszeniu. Rozważamy przeprowadzkę do Teściów...

środa, 13 lipca 2011

za młoda na botoks

No i co ja mam powiedzieć kobiecie, która po długich bojach, przemyśleniach i przeżyciach zdecydowała się przyjść do mnie po botoks czy wypełniacz? Że pojawiła się o 20 lat za późno? Że teraz to "musztarda po obiedzie"?
W naszym społeczeństwie wciąż mamy niewielkie przyzwolenie na medycynę estetyczną. Skojarzenia z botoksem- mocno negatywne. Co za tym idzie kobiety w wieku 30-35 lat, które powinny pomyśleć o prewencji zmarszczkowej, uważają, że są na to "za młode". Inwestują w coraz droższe kremy, udają, że nie zauważają kurzych łapek i trwają tak do pięćdziesiątki. Czasem rozmawiam z kobietami w moim wieku, które mają już mocno głębokie zmarszczki mimiczne. I one mówią- "jak się pomarszczę to się do Ciebie zgłoszę". A co ja mam odpowiedzieć, jeśli na usta ciśnie się- "to może jutro? Bo jak już się pomarszczysz, to będzie za późno, żeby to delkatnie igiełką naprawić i zostanie Ci już tylko chirurg i lifting..."
Umiejętnie podana toksyna botulinowa poraża mięśnie, co sprawia, że skóra nad nimi się nie marszczy. Ale kiedy wyżłobi się już "wielki kanion", to porażenie mięśni da efekt mizerny...

piątek, 8 lipca 2011

A Pan/Pani co zamierza?

Pytanie tytułowe często pada na studiach. Zadają je asystenci z wiadomych tylko sobie powodów. Dobrej odpowiedzi nie ma. Jeśli np. pyta nas asystent na neurologii, a my akurat myślimy o neuro jako specjalizacji i się do tego przyznamy, to są dwie opcje. Jedna (zdarza się zdecydowanie rzadziej), że asystent spojrzy na nas przychylnym okiem i będzie łatwiej, lub druga- asystent postanowi pokazać nam jak ciężko jest zdać egzamin specjalizacyjny z tej akurat dziedziny i będzie nas gnębił ponad miarę. Jako, że studenci medycyny instynkt przetrwania mają silny, z reguły po takim pytaniu w naszej grupie zapadała cisza, a przyciśnięci do muru twardo twierdziliśmy, że nie jesteśmy zainteresowani akurat tą specjalizacją (znana zasada- "zawsze mów, że chcesz robić psychiatrię, a na psychiatrii, że radiologię") Taka postawa zachęcała asystentów do tłumaczenia nam, czemu  wiedza z ich akurat dziedziny przyda nam się w życiu. I tak skończyłam studia, przekonana, że porody uliczne zdarzają się nagminnie, że w każdym szpitalu psują się gastroskopy i rozpoznanie wrzodu stawia się na podstawie zdjęcia RTG z kontrastem, czy że tomografy są równie zawodne i po urazie głowy wszystko można wyczytać z samego li tylko RTG.

Jedna z takich sytuacji nastąpiła na ostatnim seminarium z neurochirurgii. Asystent nie miał pomysłu na zajęcia, a jego szef nie pozwalał wypuszczać studentów wcześniej, więc rozmowa zeszła na te właśnie tematy.
Asystent- A Pani o czym myśli w przyszłości?
Koleżanka 1- Hm...Myślałam o psychiatrii...
A.- A Pani?
Kol.2.- No nie wiem jeszcze. Może rodzinna? (każdy kombinuje jak najdalej od neurochirurgii)
A (nie poddając się)- A Pani?
Kol. 3- Ja na ginekologię spróbuję pewnie.
A. (z rezygnacją w głosie) A Pan?
Kolega (patrząc mu prosto w oczy)-Ja? Ja założę chińską knajpę!

niedziela, 3 lipca 2011

Spacer

Z dzieckiem trzeba wychodzić na spacery. Najlepiej codziennie. Minimum godzinę.
Takie są fakty. A życie?
Niedawno w większym, międzynarodowym, gronie wywiązała się rozmowa. Dotyczyła ona chodników. Otóż zwykle jego brak na suburbiach oznacza wysoki poziom finansowy mieszkańców. Czyli dzielnice te są dośc ekskluzywne. Moja wieś tez jest ekskluzywna- nie ma chodnika.
Nowego jednak musze gdzieś spacerować. Co robić? Codziennie wozić go do miasta kilkanaście kilometrów? Czy może zrezygować ze spacerów? To drugie nie wchodzi w grę. Ja też potrzebuję świeżego powietrza i ruchu ( nie wystarczy o tym czytać u Abnegata). To pierwsze nie dośc, że nieekologiczne, to jeszcze drogie i upierdliwe. Pytanie "co robić?" pojawia się znowu.
Jest u mnie na wsi taka boczna uliczka. Dokładnie naprzeciwko naszej bramy. Nie ma na niej dużego ruchu, bo kończy się ślepo. Postanowiłam obrać ją za trasę naszych wędrówek. Pierwszego dnia spacerowałam tempem zwykłym- po 8 minutach byłam już na ślepym końcu. Z dnia na dzień zwalniałam krok i teraz dojście do końca zajmuje mi około 20 minut. Ponadto mam czas obserwować ludzkie reakcje na mój widok. Jest to stara część wsi, gdzie wszyscy się znają. Obca baba z wózkiem to dla niektórych mieszkańców była sensacja na miarę codziennych telezakupów. Wylegali więc na werandy i ganki, stali przy furtkach i zupełnie nieskrępowanie się gapili. Ja bardzo grzecznie ich pozdrawiałam i spacerowania nie przerwałam (byłam zdeterminowana- cóż by mi pozostało jeśli nie ta uliczka). Po kilkunastu razach mieszkańcy oswoili się z moim widokiem. Zagadka mojej tożsamości została wyjaśniona (moja sąsiadka powiedziała sąsiadce z naprzeciwka, a ona swoiej i tak  już poszło), a ja przestałam czuć wzrok na plecach.
Ale problem spacerów nie został rozwiązany do końca. Mianowicie szalenie mnie one nudziły. Nie wiem, może są mamy, dla których wpatrywanie się w śpiące dziecko jest ciekawe. Ja sama ze sobą się nudzę(nie jest to chyba najlepsza reklama własnej osoby- tak nudna,że sama ze sobą nie wytrzymuje) Tak, jak nie wyobrażam sobie podróży pociągiem bez ksiązki, tak i tu, bolał mnie brak zajęcia. Ciężko jest czytać książkę jednocześnie pchając wózek, ale...od czego są audiobooki? Teraz słucham Millenium i nie mogę doczekać się kolejnych spacerów ( dziś padało, więc nie wiem jak Liz Salander załatwi sprawę zboczonego adwokata).
W tej chwili pozostaje tylko jedna spacerowa bolączka- zwierzęta gospodarcze. Boję się ich. Krów najbardziej. Koni też, ale jakby mniej. Taka krowa natomiast może być bykiem. A na trasie spaceru często je spotykam. Najgorzej jak na człowieka tak patrzą...

czwartek, 30 czerwca 2011

O której będziecie?

Umawiamy się z Nowym na spacer z moją kolezanką i jej synem. Nowy zwykle jada około godziny dziewiątej, pakowanie jakieś 10 minut, dojazd nastęne 15 minut. "Będziemy koło dziesiątej" oznajmiłam koleżance. A musicie wiedzieć, że nie lubię się spóźniać i zawsze uważałam się za bardzo punktualną osobę.
Godzina :
8.50 Nowy śpi
9.00 Nowy śpi
9.10 Nowy śpi
9.20 budzę Nowego
9.25 Nowy je
9.27 Nowy śpi
10.00 Nowy kończy jeść
10.10 kończe przewijać
10.20 kończę przebierać
10.25 zaczynam znowu przebierać
10.35 kończę przebierać
10.40 pakuje Nowego do auta
10.45 wypakowuję Nowego z auta, bo płacze
10.55 ruszamy spod domu
11.05 wbiegam na górę po torbę z rzeczami Nowego
11.30 dojeżdżamy do koleżanki
Dzwonię- "jesteśmy"
Ona- "spoko, my jeszcze nie możemy wyjść- właśnie przewijam..."

czwartek, 23 czerwca 2011

Nic się nie dzieje

Dlaczego nie ma nowych postów?
No właśnie, dlaczego?
Wyjaśnienie jest proste i nudne. Mianowicie nic się u mnie nie dzieje. A nawet jak się dzieje, to nie mam czasu ani siły pisać. Jeśli tylko mam wolną chwilę, to padam do spania.
Właściwie, to jest jak na dłuuuuuugaśnym dyżurze. Albo jestem zajęta tak, że nie wiem kiedy pouciekały mi godziny, albo czekam aż Nowy Człowiek zapewni mi zajęcie. Nigdy nie wiem, czy mam godzinę wolnego, czy tylko 5 minut. Najbezpieczniej jest położyć się spać, bo nie warto zabierać się za nic innego. Muszę  w tym miejsccu przyznać, ze Nowy ma ogromny talent do wyczuwania jedzenia....mojego. Czyli zawsze w chwili kiedy stawiam przed sobą talerz, on "teraz, natychmiast, w tym momencie" potrzebuje żeby go wziąć na ręce. Od dwóch miesięcy nie zjadłam niczego ciepłego...

Mam nadzieję, że teraz zacznie się coś dziać, bo udało nam się kupić auto. Do auta mieści się wózek i nosidełko. W aucie mogę wozić Nowego na przednim siedzeniu, bo można zdezaktywować poduszkę powietrzną. Auto ma też wiele przycisków, guzików, funkcji, które mnie przerażają. Pan Mąż codziennie donosi mi o czymś nowym. A ja, kiedy prowadzę, to staram się nie patrzeć na nic, poza drogą. Bo jak tylko zauważę dźwigienkę, pstryczek czy guziczek, to mam ochotę pociągnąc, przełączyć, nacisnąć i zobaczyć co się stanie...Ot taka dziecięca ciekawośc świata. Gorzej, bo jak już tyknę cholerstwo, to albo dzieje się coś strasznego jak składanie lusterek, albo.... nie dzieje się nic. Wtedy ja się denerwuję. No, bo czemu guziczek naciśnięty i nic się nie dzieje? To może on zepsuty? A może trzeba dłużej nacisnąć??? W tym wszystkim droga staje się mniej ważna, a ja staję się klasyczną "babą w berecie" za kierownicą. Jutro będę jechała E7, więc kto ma tamtędy po drodze, niech lepiej zmieni plany...

P.S. Jeśli ktoś ma ochotę zobaczyć, co u mnie, to polecam tu.

sobota, 11 czerwca 2011

Eko Mama

Kilka skojarzen z tytułem posta:
pieluchy wielorazowe
pranie w orzechach
kąpanie dziecka w mleku matki
karmienie piersią do 20 roku życia (dziecka)
noszenie w chuście
brak zgody na szczepienie
niepodawanie jedzenia ze słoiczka
uprawianie marchewki itp.  we własnym ogródku (nawet jeśli tuż obok jest autostrada)
i wiele innych...

Ja nie jestem eko. Nie jestem nawet blisko eko. Używam pieluch jednorazowych. Piorę w płatkach mydlanych. Szczepię. Kiedyś kupię i podam jedzenie ze słoiczka. Dlaczego? Bo jestem leniwa i tyle.

W tym obrazku Nie Eko Mamy pojawiła się rysa. Niedawno koleżanka zaprezentowała mi jak używa się chusty. Rozważyłam wszystkie za i przeciw.
Za:
-Nowy Człowiek uwielbia być noszony i takie jego prawo, w końcu jest niemowlakiem
-tu gdzie mieszkam,  nie ma chodnika i wyprawa z wózkiem do sklepu oddalonego o kilometr przerasta moje umiejętności akrobatyczne
-ciągle nie mam rodzinnego auta i jak gdzieś jadę z Nowym, to jestem zmuszona dźwigać nosidełko
Przeciw:
-hmm...chyba nie ma

Tym sposobem w dniu dzisiejszym wydałam nieadekwatną sumę pieniędzy na pięć metrów bawełny. I to pierwszy post od dawna, bo Nowy jest przytulony, tak jak lubi,  i powolutku usypia, a ja wreszcie mam wolne ręce...

P.S. Kiedy zacznę kolekcjonawać chusty, nazywac moje dziecko "chuściochem", albo kupię orzechy piorące, to będzie znaczyło, że mi naprawdę odbiło od tego siedzenia w domu....


poniedziałek, 23 maja 2011

Cała Polska czyta...

Zawsze lubiłam czytać książki. Zawsze, to znaczy od drugiej klasy podstawówki, kiedy to przeczytałam "Przygody Filonka Bezogonka". Potem już niec nie było jak dawniej. Czytałam wszystko, co wpadłlo mi w ręce. Przeczytałam większość zbiorów biblioteki szkolnej (podstawówki), przeczytałam wszystko, co było w domu. Na prezenty żądałam książek i z książkami najbardziej lubiłam spędzać czas. W liceum przeczytałam wszystkie lektury obowiązkowe i te nad. Czytałam ambitne ksiązki polecane mi przez polonistkę. A potem nadeszły studia...
Okazało się, że ciągle coś czytam. Niestety najczęściej podręczniki. Byłam ciągle zmęczona i do tego nie miałam nikogo, kto podpowiadałby mi co warto czytać ( i czasem tłumaczył, co autor miał na myśli). Wtedy to zwróciłam się w stronę fantastyki. Jakież to było ukojenie zagłębić się w zmyślnie skonstruowany świat pełen ciekawych istot. Jakie  miłe było to, że nie musiałam się zastanawiać co autor miał na myśli, tylko płynęłam z przygodami bohaterów. Ale...od tamtej pory towarzyszy mi wstyd. Taki delikatny. Ujawnia się, kiedy rozmawiam z kimś, kto w moim mniemaniu jest ode mnie dużo bardziej oczytany (mądrzejszy). Wtedy na pytanie "coś ciekawego ostatnio czytałaś?" wolę odpowiedzieć, że nic, niż przyznać się, że właśnie pochłaniam "grę o tron". Dlaczego tak jest? Nie wiem.  Może dlatego, że mam poczucie, że to "gorszy" typ literatury? Ale wiem jedno- nie sprawia, że czuję sie źle. A bardzo często zdarza się tak, że czytam coś, czym zachwycają się krytycy i czuję się głupia. Bo po prostu nie rozumiem albo mnie nudzi.

sobota, 21 maja 2011

zmiana przyzwyczajeń

Nowy Człowiek miesza w życiu. Nawet w tak, wydawałoby  się odległej sprawie jak auto. Moje auto.

Od kilku lat jeżdżę małym samochodzikiem z zacięciem sportowym, który pali znośnie, łatwo wpasowuje się w ciasne miejsca parkingowe i dość dobrze się zbiera kiedy muszę wypzredzić bereciarza. Ma też wspaniała sportową skrzynię biegów. Lubię moje auto. Ale to auto dla pojedynczej osoby. Kiedy próbuje włozyć nosidełko na tylna kanapę, to żałuję, że nigdy nie skusiłam się na jogę. Kiedy próbuję włożyć stelaż wózka do bagażnika to....tak naprawdę to nie próbuję, bo od razu widać, ze nie wejdzie...
Kasa podliczona, decyzja podjęta. Kupujemy nowe auto. Duże rodzinne kombi.
Nastąpił żmudny proces wybierania. Na początku na sucho, w teorii. Na co nas stać? Jakie ma opinie? Czy są jakieś w pobliżu do obejrzenia? Niestety oboje z Panem Mężem mamy taką przypadłość, że podbają nam się auta nietypowe. Czyli rzadkie. Czyli jak już coś wybierzemy, to okazuje się, że najbliższy jest 800 km od nas. Ostatnio udało się nam znaleźć dwa auta niedaleko.Ok 100 km. Najpierw telefony:
auto niemalowane, bezwypadkowe, super stan, przebieg prawdziwy, jeździ jak marzenie, nic tylko brać.
Pojechaliśmy. Nie było lekko wpasować się w plan dnia Nowego Człowieka, ale chyba zrozumiał powagę sytuacji i grzecznie spał całą drogę. Na miejscu-
Auto nr 1. Lakierowany i szpachlowany cały bok. Niespasowana klapa przedniej maski. Nieoryginalne szyby boczne i przednia. (Pan Mąż się zna :)) Wnętrze świadczyło o przebiegu co najmniej dwa razy większym. Po jeździe próbnej- zawieszenie do bani, skrzynia biegów też.
Auto nr 2. Znów wnętrze wskazujące na oszukany przebieg, poza tym niezłe, ale...inny silnik niż napisane w ogłoszeniu i cena okazała się byc ceną netto! Ani nie było to napsane, ani nie powiedzieli w rozmowie. Tym sposobem przejechaliśmy ponad 200 km żeby po raz kolejny przekonać się o nieuczciwości polskich sprzedawców samochdów używanych...

Dziś w wyborczej przeczytałam o tym, jak to kupujemy zachodnie wraki, a nie kupujemy aut nowych z salonu. Bardzo, ale to bardzo, chciałabym kupić nowe auto. Ale w tych pieniądzach mogę mieć gołą wersję najmniejszego na rynku auta nowego, albo piecioletnie kombi z różnymi bajerami...A żeby kupić nowe auto, dopasowane do moich potrzeb, musiałbym wziąć kredyt na co najmiej 10 lat!!!

czwartek, 19 maja 2011

Walduś

Zajęcia z psychiatrii.Piąty rok. Nasz podgrupa obserwuje rozmowę lekarza z pacjentem- Waldusiem.
Walduś ma jakieś metr pięćdziesiąt (w kapeluszu), waży może 40 kg. Wygląd sieroty życiowej totalnej.

Lekarz: Waldek, no i co Ty znowu zrobiłeś?
Walduś:...
L: Przecież wiesz, że jak tak będziesz robił, to nie dostaniesz przepustki
W: Ja wiem. Ja juz nie będę...
L: Czego nie będziesz?
W:...
L: No czego nie będziesz?
W: Nie będę dusił...
L: Kogo nie będziesz dusił?
W: Pani w autobusie....Ale ona się na mnie popatrzyła!!!

Kilka miesięcy później koleżanka dzwoni do mnie, bardzo zestresowana: Młoda Lekarka? Jestem w tramwaju. Walduś tu jest!!!
ja: Nie patrz!

piątek, 13 maja 2011

post poszukiwany

Wydawało mi się, że dodałam post dotyczący leków przeciwbólowych po cięciu...Wydawało mi się, że Adept go nawet skomentował...
Jestem w kropce. Posta brak, zniknął bez śladu. Szukałąm w edycji, w komentarzach, w statystyce...nie ma...
Ktokolwiek wiedział, ktokolwiek wie!

Oczywiście jest kilka możliwych wyjaśnień:
-opieka nad dzieckiem tak namieszała mi w głowie, że nie wiem gdzie sen, gdzie jawa...
- lobby "wysoko ustawionych lekarzy", niezadowolonych z krytyki, "pociągnęło za sznurki" i przy pomocy "rosjan/żydów/masonów/CIA/UFO" dokonało zniknięcia postu
-ktoś włamał mi się na konto i zuchwale sobie poczyna
-Nowy Człowiek rozwija się szybciej, niż się spodziewałam i kiedy zostawiam go samego śpiącego w pokoju, on majstruje przy moim komputerze
-blogger się zepsuł...

środa, 11 maja 2011

Ból istnienia

Cięcie cesarskie to zabieg wymagający przecięcia wielu tkanek.  Sam zabieg nie boli- najczęściej pacjentka ma znieczulenie podpajęczynówkowe. Rzadziej ogólne czy zewnątrzoponowe.

Po zabiegu trafiłam na salę  pooperacyjną. Jako, że zwodowo skrzywiona już jestem i wiem, że "nie musi boleć" dzielnie walczyłam o to, by nie zmniejszać przepływu w pompie podającej lek przeciwbólowy, dopraszałam się o leki dodatkowe i....wszystko dostawałam. Więc z całą stanowczością moge stwierdzić- pierwsza doba po cięciu była bez silnego bólu. Następnego dnia rano przyszła pani rehabilitantka i trzeba było wstać. Wbrew obawom- nie było tak źle. No, ale byłam przecież "nafaszerowana". Wystarczyło na tyle, żeby przejść na oddział położniczy.
Tam niestety leki z oddziału pooperacyjnego przestały działać. Poprosiłam więc o coś przeciwbólowego i ...dostałam 2 tabletki paracetamolu. Który jest bardzo dobrym lekiem, ale mnie nie wystarczył. Zaproponowano mi więc czopek z diklofenaku. Użycie go nie wchodziło w grę, albowiem na tym etapie nie byłabym w stanie wykonać tak skomplikowanej sekwencji ruchów, by go użyć zgodnie z przeznaczeniem...Sprytnie wymyśliłam, że następną dawkę paracetamolu poproszę dożylnie. Niestety okazało się, że wymaga to zgody LEKARZA. Lekarz ów, zaniepokojony nietypową prośbą,  przyszedł spytać czy jestem "absolutnie pewna, że chcę się faszerować dożylnymi lekami" i powiedzieć, że "gdyby on miał brać leki przeciwbólowe, to nigdy by nie chciał dożylnie...". Nie chciałam się denerwować, więc grzecznie odpowiedziałam, że chętnie z nim o tym pogadam, kiedy będzie 30 godzin po przecięciu na pół i dostanie pod opiekę noworodka. Kręcąc głową z niedowierzaniem ostatecznie i w drodze wyjątku, zgodził się na tę jedną dawkę dożylną. Tego było mi już za dużo. Uruchamiając kontakty i Pana Męża zaopatrzyłam się w leki przeciwbólowe i działałam samowolnie. Wywołało to to cudowny komentarz pani położnej, która stwierdziła:
"Jak pani się szybko zbiera po tej cesarce! Inne panie to ledwo chodzą przez 4 dni..."

Konkluzja: wszyscy wiedzą, że boli bardzo, ale niewiele z tym robią. Kobieta dostaję pod opiekę dziecko, więc musi szybko być mobilna. A hormony nie wystarczą...Po opuszczeniu troskliwych anestezjologicznych rąk, plakietka "szpital bez bólu" nijak się ma do rzeczywistości.

P.S. Ból jest odczuciem względnym. Może innych kobiet nie boli tak, jak mnie bolało.

czwartek, 5 maja 2011

W szpitalu

Jest kilka dziwnych wierzeń krążących wśród pacjentów, o których istnieniu nie wiedziałam. Dowiedziałam się, kiedy sama zostałam pacjentką. Chciałabym je sprostować na na większą skalę niż tylko na sali szpitalnej. Otóż:

1. Jeśli masz założony wenflon to:
- Nie ma w środku igły! Igła jest usuwana po wkłuciu, a w żyle zostaje tylko cieniutka, elastyczna rureczka. Czyli ręką można ruszać i nie zniszczy to żyły!
-Wenflon można moczyć. To nie powód do zaprzestania higieny "bo się zmoczy". Plasterek mocujący może się słabiej trzymać, ale można go zmienić.
-Jeśli kroplówka nie kapie, to trzeba o tym powiedzieć pielęgniarce, a nie uważać, że "tak widocznie ma być" i chodzić z jedną kroplówką przez 48 godzin.
2. Cewnik do pęcherza
-Nie wypadnie jak wstaniesz.
-Usuwanie  nie boli.
3. Enema
-To po ludzku lewatywa, a nie nazwa choroby
4. Wizyta lekarska
-Można się odzywać. Co więcej można o coś zapytać! Gwarancji odpowiedzi nie ma, ale spróbować warto.
5. Wyniki badań
-Masz prawo je znać.
6. Pielęgniarki
-Nie używaj słowa "siostro". Szczególnie do pań pielęgniarek. Nazwa pochodzi z daaaawnych czasów, kiedy to najczęściej siostry zakonne spełniały tę funkcję. W tej chwili pielęgniarki to osoby z wyższym wykształceniem, które nie mają nic wspólnego z siostami zakonnymi.
-I w drugą stronę. Jeśli nie podoba Ci się, że obce osoby zwracają się do Ciebie poufale "Pani Kasiu", "Panie Janku", to masz pełne prawo o tym powiedzieć.

I na koniec anegdota.
Akcja toczy się w szpitalu. Przed wejściem na Oddział bardzo zapłakana kobieta. Podchodzi pielęgniarka.
-Coś się stało? Czemu pani płacze?
-Pani, mój mąz umrze! Mówili, że zapalenie płuc, ale ja już wim, że ma raka!
-A skąd pani wie?
-No przecież tu leży. A tu wyraźnie pisze " toRAKOchirurgia"!

niedziela, 1 maja 2011

Czar nowości

Nowy Człowiek wzbudza spore zainteresowanie. Odwiedzają go babcie, dziadkowie, ciocie i wujkowie. Niestety jest mało gościnny i to na mnie spada ciężar obsługi gości. On, niczym lord, nie wstając z kanapy, przyjmuje zachwyty nad swoją osobą i idące za nimi prezenty.
Ale co tam, niech ma. W końcu jest nowy i nie bardzo jeszcze wie jak to działa...



Nie wie jeszcze wielu rzeczy- między innym tego jak nosić czapkę?

sobota, 23 kwietnia 2011

Zmiany na Święta

Na początku wyjasniam długą przerwę. Czuję się usprawiedliwiona, bo w tym czasie:
-poznawałam służbę zdrowia od drugiej strony
-leczyłam kompleksy jednej pani położnej
-zgłębiałam zawiłości rozumowania ginekologów
-naraziłam państwową służbę zdrowia na koszty poprzez nadmierne zużycie wenflonów
-zobaczyłam jak to jest, kiedy kładę się na stole operacyjnym, zamiast stać obok
-przestałam byc podwójna
-przywiozłam do domu Nowego Człowieka, który jest mocno absorbujący

Moje przeżycia staną się zapewne inspiracją do wielu nowych postów, ale to za jakiś czas.

Na razie:
Życzę Wszystkim
Zdrowych i Wesołych Świąt Wielkanocnych

sobota, 2 kwietnia 2011

z życia pacjenta 2

Trochę brakuje mi harmonogramu dnia szpitalnego. Wszystko takie poukładane:

6.00- pomiar ciśnienia, temperatury, akcji serca płodu i zabójcze pytanie:
 -stolec był?
aż się na usta ciśnie:
- jakiś się tu kręcił, ale o nazwisko nie pytałam...

7.00 Tabletka
8.00 Śniadanie
8.15 WIZYTA
11.00 Zmiana kroplówki
12.00 Obiad
15.00 Podwieczorek i tabletka
17.00 Kolacja
22.00 Pomiar ciśnienia
23.00 Tabletka i zmiana kroplówki

 Muszę przyznać, że biorąc pod uwagę, że pieniądze przeznaczane na wyżywienie pacjenta są znacznie niższe niż te, przeznaczone na więźnia, to szpital ten spisał się świetnie. Podobno mają własną kuchnię i panie stają na wysokości zadania. Jedzenie smaczne i, w razie potrzeby, możliwa dokładka. Tylko te pory: 8.00, 12.00, 15.00 i kolacja o 17stej...

piątek, 1 kwietnia 2011

z życia pacjenta

Izba przyjęć:
-proszę się rozebrać, położyć na fotelu i czekać na lekarza...

Oddział:
-to jest pani łóżko. Prosze się położyć i czekać.
Po 20 min nic się nie dzieje. Jest godzina 11. Ja jestem na czczo, bo miałam byc przyjęta o 8 i miałam mieć pobrane badania.
-przepraszam, czy ja będę miała badania pobierane, czy mogłabym coś zjeść? (zgaga w ciązy jest naprawdę nieznośna)
-prosze się schować do pokoju i nie wychodzić!

Oddział, wizyta poranna:
W szlafroku,  w piżamie przypominającej dres, siedzę na posłanym łózku. Wchodzi Pielęgniarka Oddziałowa.
- a co pani tak? Czemu nie w koszuli nocnej? Prosze natychmiast zdejmować szlafrok i pod kołdrę!
-czemu mam leżeć pod kołdrą?
-bo to WIZYTA będzie!

Oddział, popołudnie
-pani ma leki z domu ?
-mam
-to proszę pamiętać, żeby je przyjmować o 7, 15 i 21...

Oddział, dyżurka pielęgniarek
-czy są już moje wyniki badań?
-można się dowiedzieć u lekarza
-gdzie mam go szukać?
-trzeba na górę iść, ale pani nie może po schodach chodzić!

"Ze względu na panującą epidemię grypy zabrania się odwiedzania pacjentek w Oddziałach."
-jak w związku z tym, mogę odebrac od męża rzeczy, które mi przywiezie?
-normalnie. Na korytarzu się można spotykać.



Uff, dobrze, że już w domu. Niestety,trzeba będzie się tam jeszcze pojawić w sprawie porodu. A na razie leżeć, nie denerwować się i czekać...

czwartek, 24 marca 2011

Zapraszamy rodzić u nas....

Podobno szpitale walczą o pacjentki. Żeby u nich rodziły. Faktycznie, chyba najlepsze strony internetowe mają szpitale ginekologiczno-położnicze. Dowiedziałam się, że w jednym z nich będzie "dzień otwarty".  Z Panem Mężem wybraliśmy się na zapoznanie i ostateczną decyzję.
Jesteśmy kilka minut przed czasem. W ciasnym korytarzu mnóstwo młodych ludzi. Praktycznie same pary. Większość kobiet w zaawansowanej ciąży (tu zobaczyłam , że wielkość brzucha jest względna. Samotny wydaje się monstrualny. Otoczony innymi, nabiera normalnego ciążowego wyglądu).
Wychodzą do nas 3 miłe panie. Przedstawiają się jako położne i mówią, że chciałyby nas zachęcić do skorzystania z usług ich szpitala. Gdzie jestem? pytam sama siebie. Czy to ciągle ten sam kraj? Panie opowiadają o miłej atmosferze, bezpieczeństwie, przeżyciu...ja się rozpływam. Pan Mąż pozostaje czujny. Coś tu jest na rzeczy, poczekajmy znim pochwalimy- mówi.  Zaczyna się zwiedzanie. Izba przyjęć- ładna, wyremontowana. Trzeba mieć takie, a takie dokumenty. Następnie sala porodowa- oj, okropnie. Jak za dawnych czasów. Rzędem kilka łóżek, jedna toaleta, odpadające płytki. Na szczęście jest sala porodów rodzinnych. Nawet kilka. A tam- hotel ****. Płytki, luksfery, wanny i bajery. I tylko 300 zł zryczałtowanej opłaty za poród rodzinny. Opłata za wyżywienie i badania(?) osoby towarzyszącej. A jakbym bez osoby,ale w tym pokoju chciała? To też.
Po porodzie dziecko jest badane przez neonatologa- tu stanowisko. "Jak widzicie, w pełni wyposażone". Ja tam widzę tylko podgrzewacz i wejście od tlenu. Sprzętu innego brak. Ale może przywożą...Czepiam się, bo zboczona zawodowo jestem.
Po porodzie sale położnicze. Oddział śliczny. Wyremontowany, gustowny.  Szpital zapewnia środki higieniczne dla położnicy i noworodka.  Jak ktoś chce, to może przynieść swoje ubranka, pieluchy itp. Przymusu podobno nie ma. W ramach NFZ należy się sala 4 osobowa, bez łazienki. Na 16 pacjentek 2 toalety i 2 prysznice.  Oczywiście są też sale 1, 2, 3- osobowe z łazienkami. Od 120zł do 350zł za dobę. Mina "aniemówiłem" Pana Męża zaczyna do mnie docierać. Jeszcze tylko dowiemy się, że indywidualna opieka położnej kosztuje 800zł, a indywidualna opieka lekarza 1200zł, i możemy iśc podpisywać umowy na usługi, które wybraliśmy. Para idąca przed nami, liczy- "300zł zaporód  rodzinny, 1200 lekarz, 3 doby w 2os pokoju 750 zł. Becikowego nawet na połowę nie starczy..."

Jakie wnioski? Mnie się to chyba podoba. Za państwowe ubezpieczenie każdej kobiecie należy się zabezpieczony medycznie poród w gorszej sali, z jednym lekarzem i jedną położną na 1-5 rodzących. Należy się sala 4osobowa. Jak się chce mieć indywidualną opiekę na każde wezwanie i warunki pokoju hotelowego- trzeba płacić. Uważam, że opłaty są trochę wygórowane, ale w końcu szpitali jest kilka i można sobie wybrać. No i poród rodzinny nie powienien być płatny. Lepsza sala- rozumiem, ale obecność kogoś bliskiego przecież nie podnosi kosztów szpitala.
Znieczulenie należy sie bez dodatkowych opłat. Anestezjolog dostępny 24h. To temat na innego posta, bo wybrałam ten szpital głownie ze względu na osobę ordynatora anestezji :)
Zdecydowałam się też na indywidualną opiekę położnej. Dostałam numer prywatnej komórki, zapewnienie, że mogę dzwonić z każdym pytaniem, o każdej porze dnia i nocy. Ustaliła mi termny tych kilku ostatnich badań, rozwiała kilka wątpliwości. Nie zaperzyła się, kiedy powiedziałam co sądzę o  znieczuleniu. O to chodziło.

wtorek, 22 marca 2011

To nie jest post polityczny

Nie znam się na wielu sprawach. Nie znam się na funduszach unijnych, ani na przetargach na budowę dróg. Nie znam się na orlikach, na OFE, na podatkach, na energetyce. Nie znam się też na służbie zdrowia od strony zarządzających. Ale po przeczytaniu tego, co ma do powiedzenia na ten temat premier, czuję, że coś tu nie gra...
Reforma, którą proponujemy, przewiduje fakultatywne przekształcanie szpitali w spółki prawa handlowego. To powinno zagwarantować, że lepiej zarządzane szpitale nie będą znów popadać w długi, które potem trzeba spłacać z kieszeni podatników.
Na moją skromną głowę plan jest taki, żeby szpital jak spółka zarabiał. Samorząd może, ale nie musi, przekształcić szpital w spółkę. Chyba, że szpital ma długi- wtedy już musi. I ten szpital ma zarabiać. Wiem, że nasze szpitale są źle zarzadzane, że trzeba im reform. Ale nie da się, przy aktualnych wycenach punktowych, zarabiać na wszystkim. A tak naprawdę, jest niewiele procedur wycenionych uczciwie.
Przykład: 6cio latek do usunięcia migdałów. Dziecko zdrowe, rodzice na własny koszt robią badania, dziecko w dniu zabiegu zgłasza się do małego, ślicznego szpitala, gdzie w miłej atmosferze migdałki mu usuwają. Wychodzi następnego dnia rano. Mały prywatny szpitala dostaje pieniądze z NFZ i zarabia.
Inny 6cio latek- leczony z powodu padaczki, astmatyk, zaburzenia krzepnięcia. Też trzeba mu wyciąć migdały. Żaden mały, śliczny szpital go nie przyjmie. On musi być leczony w dużym szpitalu z dostępem do badań, specjalistów, sali pooperacyjnej i IT. I tak ma być- bezpiecznie dla dziecka. Tylko, że ten duży szpital za to dostanie tyle samo pieniędzy co mała klinka i ...nie zarobi.
Poza tym to tak, jakby powiedzieć, że straż pożarna będzie miała płacone od pożaru. Średnią cenę pożaru małego. A jeśli, nie daj boże, w danym roku zdarzy się większość pożarów dużych, to jednostka popadnie w długi i komendanta zwolnią, bo z niego zły menedżer. Następny komendant zabroni wyjazdów do dużych pożarów, tłumacząc się brakiem sprzętu, ludzi itp.I to, o czym kiedyś pisał Abnegat- pod koniec roku przestaną płacić całkiem, więc straż przestanie wyjeżdżać...Tym sposobem wykaże zysk i dostanie nagrodę.

 Zmniejszą się kolejki, bo między innymi zwiększy się liczba lekarzy obsługujących pacjentów - stanie się tak dzięki skróceniu o 13 miesięcy czasu uzyskania prawa do wykonywania zawodu lekarza oraz dzięki zastąpieniu Lekarskiego Egzaminu Państwowego egzaminem końcowym zdawanym na ostatnim roku studiów medycznych.
 Znów na moją logikę zwiększy się liczba lekarzy tylko jednorazowo- o jeden rocznik, który wejdzie do pracy wcześniej. Chyba,że potem co roku, będą skracać studia...Czyli o jakieś niecałe 2 tys lekarzy. Bez praktyki kliniczej, bez umiejętności praktycznych. Przy obcinaniu funduszy na edukację, przy cięciu etatów i godzin dydaktycznych, nie wyobrażam sobie wplecenia planu 13 miesięcy stażu w plan studiów...
No i likwidacja LEPu- tu odsyłam do postu Szamana o unifikacji wiedzy i procedur w polskiej medycynie. Po krótkiej próbie zmiany na lepsze, znów wrócimy do klasyfikacji, przyczyn, postępowań lokalnych, a nie ogólnopolskich.

Pacjent nie będzie musiał wychodzić z domu, by umówić się na wizytę u lekarza (zrobi to online) i uzyskać dostęp do swojej dokumentacji medycznej (wystarczy, że zaloguje się do internetowego konta pacjenta).
To mi się podoba najbardziej. Od tylu lat ciągle nie śmigają komputery w ZUS, choć wydano na to grube miliony. Zgodnie z naszym prawem lekarz w przychodni, mając 10-15 min na pacjenta, będzie musiał w tym czasie wypełnić dokumentację w komputerze i na papierze. W większości przychodni rejestracja telefoniczna jest bardzo trudna lub niemożliwa. Oczami wyobraźni już widzę emerytów logujących się online...I wiem, że tak powinno być, ale jakoś mam w to mniej wiary niż miłościwie nam panujacy...

sobota, 19 marca 2011

Spróbuj żyć bez suplementów...

Załóżmy, że jesteś 50cio letnim mężczyzną. Bez szczególnych kłopotów zdrowotnych, lekka nadwaga, siedzący tryb życia. Pod wpływem reklamy w TV postanawiasz odzyskać wigor dwudziestolatka za pomocą dostępnych, bez recepty, suplemnetów diety. Wchodzisz do apteki i prosisz o coś na dobre samopoczucie...
Na odporność dostajesz coś z rutyną i wit. C
Na ogólny dobrostan-jakiś preparat multiwitaminowy (koniecznie z napisem "man")
Na dobry wzrok (w końcu zaczyna się już psuć)- specjalne tabletki
Na dobre trawienie- preparat wspomagający mikroflorę bakteryjną jelit i drugi wpływający na częstość wypróżnień i konsystencję wiadomo czego
Na stawy- jakiś artrocoś
Masz lekką nadwagę- preparat wspomagający odchudzanie
Na serce jak dzwon- kardiocoś
Na stres- coś z magnezem
Stres wywouje praca i partnerka- koniecznie coś, abyś mógł spełniać jej wymagania całą noc (znaczy partnerki)
Nie zapomnij jeszcze o -oleju z wątroby rekina  (pomaga na wszystko)
Pamiętaj też o -preparacie poprawiającym samopoczucie przy zmianach pogody
No i żeby o niczym nie zapomnieć  -żeń szeń
Ach, no tak- jeszcze tabletki "psi psi" z reklamy żeby się przed ta straszną PROSTATĄ uchronić
Patrzysz w na szklaną witrynę i przypominasz sobie o- preparacie przeciw wypadaniu włosów

Uczynna pani magister pakuje wszystko i podsumowuje...
Oooo, jeszcze coś na zawroty głowy. Nic to, zaoszczędzisz na jedzeniu, w końcu po tylu tabletkach nie dasz rady wcisnąc niczego innego...

 A teraz konkurs:
Jakiego suplementu diety nie wymieniłam, a większość pacjentów uznałaby za nieodzowny?



czwartek, 17 marca 2011

Relacja rodzic-dziecko

Ojciec z 5 latkiem.
-Pani doktor, żona kazała mi przyjść, bo sama szykuje chrzciny dla drugiego dziecka. Podobno syn jest chory.
-Jakie ma objawy?
-Nie wiem
-Kaszle?
-Nie wiem
-Gorączka?
-Nie wiem
-Katar może?
-Nie wiem
-A co pan wie?
-No mówie, że nic. Ja przecież ojciec jestem, nie matka!

Matka z 23-latkiem.
-Pani doktor, bo syn brzydko kaszle i go tu przyprowadziłam, żeby go pani zbadała.
-Co panu dolega?
(on)-yyyy
(ona)-Kaszel od 3 dni, taki duszący
-Coś się dzieje, poza kaszlem?
(on)-yyy
(ona)- No chyba gorączkę miał, bo rozgrzany taki chodził
-Mierzył pan temperaturę?
(ona)- A gdzie tam mierzył! Nie mogłam go przymusić do zmierzenia...
-Katar?
(ona)- No ma! I to jaki! Nos wyciera co chwilę!
-Dobrze, zbadam pana. Proszę się rozebrać...
(i tu ona podchodzi do tego 23-letniego faceta i zaczyna komenderować, jak on ma ściągnąć sweter). Nie wytrzymałam.
-Bardzo proszę żeby pani poczekała za drzwiami
Nieco zdziwiona, ale wyszła.
-A gardło pana boli?
(zza drzwi)- Boli go, boli!

wtorek, 15 marca 2011

Z życia pacjenta

Jako, że nie da się całego życia spędzić po jednej stronie barykady, musiałam udać się na izbę przyjęć.
Nic takiego- mocno skoczyło mi ciśnienie i nie chciało spaść. Pomyślałam, że to akurat okazja do skorzystania z mojego ubezpieczenia (bo od początku ciąży jeszcze budżetu naszego państwa nie obciążałam swoją skromną osobą).
Zgłosiłam się na położniczą izbę przyjęć. Koło godziny 10 tej rano. Nigdzie nie wspominałam, że jestem lekarzem i, że właściwie to ten sam szpital jest moim pracodawcą.
-Proszę czekać- usłyszałam.
No to czekałam.
Po półtorej godzinie zostałam poproszona do gabinetu. Położna zmierzyła mi ciśnienie. Było w górnym zakresie normy.
-Nie ma się co przejmować, wzruszyła ramionami. Te elektroniczne aparty to oszukują...
-Ale ja mierzyłam normalnym...
-A, to co innego. Proszę czekać na lekarza.
Czekałam. Prawie godzinę. Nic to. W końcu nic pilnego. Choć, przyznam, zakiełkowała we mnie myśl- a jak by było...?
Pani Doktor, młoda i miła. Zbadała mnie.
-Proszę czekać.
Usg.
-Proszę czekać.
Jeszcze KTG
 -Proszę czekać...
-Dobrze, badania zrobione. Musi się pani zgłosić do swojego lekarza i 4 razy dziennie mierzyć ciśnienie.
-Ale...
-Mówię, do swojego lekarza się zgłosić. Tu jest kartka.
Na kartce napisane jak byk: wykonano pomiar RR, bad. położnicze, USG, KTG. Ani słowa o wynikach...
Nie poddaję się:
-Pani Doktor, a co z tych badań wynika?
-Ależ pani dociekliwa. W porządku jest.

Podkreślam, że Pani doktor nie mogła założyć, że wiem cokolwiek o medycynie. Gdybym była bardziej wystraszona i nie spytała, to nawet tej krótkiej informacji bym nie uzyskała. A gdybym zaczęła się dopytywać, to byłabym upierdliwa.
Konkludując- spędziłam 4,5 godziny na Izbie przyjęć, zebrano wywiad, zbadano mnie i...nie udzielono praktycznie żadnej informacji. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że te 5-10 min na rozmowę z pacjentem nie uszczupliło by niczyjego czasu. Tym bardziej, że można to było zrobić w trakcie badania...
Oczywiście zakładam, że jakby coś było źle, to by mnie o tym poinformowano. Ale pacjent ma prawo do dobrych wiadomości też....

środa, 9 marca 2011

Matka może więcej....znieść


Czytam sobie Wyborczą i widzę artykuł o tym, że ustanowiono standard porodu. 


Rozmowa z Dagmarą Korbasińską, dyrektorem departamentu matki i dziecka w Ministerstwie Zdrowia

 Tu fragment, który mnie najbardziej zdenerwował:



Standard nie przewiduje znieczulenia do porodu, a pacjentkom coraz bardziej na tym zależy.

- Standard mówi o naturalnym porodzie, a leczenie bólu to już medycyna.

Ale ból istnieje i pacjentki go nie chcą. Dlaczego NFZ za to nie płaci?

- Bo za poród jest jedna stawka. Taka sama za poród naturalny, co za cesarskie cięcie. Jeśli u jakiejś pacjentki poród jest wywołany oksytocyną, to też szpital nie dostaje oddzielnej zapłaty za oksytocynę. Jeśli kobieta potrzebuje znieczulenia, lekarz ma prawo je zlecić. Wskazaniem do znieczulenia przy porodzie jest to, że kobieta nie jest w stanie współpracować. Za takie znieczulenie - objęte gwarancjami państwa - nie powinno się brać pieniędzy.

To uznaniowe kryterium, a szpitale oszczędzają. Większość kobiet sama płaci za znieczulenie.

- Nie można powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że ból jest zawsze rzeczą złą. Ból sygnalizuje, co się dzieje w trakcie porodu. Stosowanie znieczulenia nie jest obojętne ani dla dziecka, ani dla matki. Prawie nie ma literatury opisującej wpływ znieczulenia do porodu na dziecko. Dziecko urodzone ze znieczulonej matki też rodzi się znieczulone. Ma potem kłopoty ze ssaniem, ale przede wszystkim nie ma wyrzutu adrenaliny, który pomaga mu przywitać się z tym światem. Wyrzut adrenaliny powoduje, że dziecko jest przygotowane do zmiany temperatury, otoczenia, do wyjścia z bezpiecznego kokonu. No i z obserwacji wynika, że znieczulenie na tyle spowalnia akcję porodową, że często prowadzi do cesarskiego cięcia. Nie chciałabym, żeby powstało wrażenie, że kobiety mają rodzić w bólu. Natomiast są kobiety, które rodzą bez poważniejszych problemów. I jeśli z góry umawiałyby się na poród ze znieczuleniem, to w wielu wypadkach otrzymywałybyje bez istotnej potrzeby.



Ja, ze swojej strony, serdecznie życzę tej pani np. usuwania zęba bez znieczulenia, żeby ból pozwolił jej odbierać sygnały na temat tego, co się własnie dzieje...

I tak oto nadal jesteśmy 100 lat za Europą, konsekwentnie uprawiając medycynę na "światowym" poziomie





P.S.
Zgodnie z tym, czego dowiedziałam się na kursie anestezji w położnictwie znakomita więszsośc argumentów tej pani  to nieprawda. Na czerwono zaznaczyłam bzdury.

poniedziałek, 7 marca 2011

Pieskie życie

Jak powszechnie wiadomo, w naszym kraju psy hodować może każdy. Sprawia to, że istnieje duża podaż psów na rynku, a co za tym idzie niskie ceny. Idąc dalej tym tropem, na zakup psa stać absolutnie każdego. Więc, wiedziony impulsem, kupuje psinkę, a jak się znudzi- wyrzuca. Za kilka miesięcy bierze kolejnego szczeniaka do domu.
Mieszkam na wsi, więc mam okazję z bliska obserwować traktowanie zwierząt. Przykład z podwórka niedaleko. Rodzina z kilkorgiem dzieci, jedna pensja- nie jest lekko. Postanowili mieć psa, a właściwie ulitowali się nad szczeniakiem, którego inny sąsiad miał  "wrzucić do rzeki". Stali się właścicielami milutkiej suczki. Suczka śpi w domu, jest najedzona- spełnia najwyższe standardy wiejskiej opieki nad zwierzęciem. Całe dnie biega po wsi (ale przynajmniej nie jest uwiązana na krótkim łańcuchu). U weterynarza byli raz- zaszczepili na wściekliznę. Nie odrobaczają, nie szczepią regularnie- nie stać ich na to. Po pierwszej cieczce suczka zaszłą w ciążę. Wyprodukowała 3 małe psinki. Udało się je poodawać. Na moje pytanie:
- nie myślicie o sterylizacji?
Usłyszałam, że to kosztuje 200zł, więc nie. 
-A co zrobicie, jak znowu będzie w ciąży?
-Pieski się odda, a jak nie, to utopi...
I tak cykl się będzie powtarzał.
A gmina będzie płaciła hyclom za wyłapywanie bezpańskich psów, schroniskom za ich uśmiercanie. Zamiast po prostu psy znakować i fundować sterylizację.

Na giełdzie samochodowej co tydzien sprzedaje się psy. Rasowe, w typie rasy i mieszańce.
Sprzedawca ma pudło, w nim jeden szczeniak.
Podchodzi potencjalna kupująca:
-przepraszam, a jaka to rasa?
-pomieszany
-a on raczej będzie mały czy duży? bo ja mieszkam w bloku i dużego to bym nie chciała...
-proszę pani, matka jego jak ratlerek, a ojciec też miniaturowy. Więcej niż 5-7 kilko nie będzie. Proszę popatrzeć jaką ma małą głowę...
Pani kiwa głową i odchodzi oglądać inne umęczone psiaki.
Podchodzi następny potencjalny kupujący:
-panie, a duży on będzie? Bo ja do obejścia potrzebuje. Najlepiej takiego wilczura...
-no to właśnie taki będzie! Matka to kundel, ale ojciec prawie rasowy wilczur. Duży urośnie- niech pan na te łapy spojrzy, jakie grube...

niedziela, 27 lutego 2011

Poziom polskiej nauki- ograniczone do medycyny

W prasie i telewizji ciągle trąbi się o niskim poziomie polskiej nauki. Ponieważ jestem jednym z najniższych szczebelków tego mechanizmu, to widzę kilka  spraw, których ci usadownieni wyżej, zdają się nie zauważać.
Po pierwsze:
Kto ma pracować w polskiej nauce?
Oczywiście-ci najlepsi i najzdolniejsi...
Można ich zatrudnić na etat naukowo-dydaktyczny. Wtedy młody lekarz będzie zarabiał jakieś 50-60% tego, co zarobią jego koledzy na etatach rezydenckich. Zawsze można liczyć na jego miłość do nauki i posażnych rodziców czy współmałżonka...
Można ich także zaprosić na studia doktoranckie- wtedy taki młody doktorant będzie dostawał 40% pensji rezydenckiej, nie można zapomnieć o braku benefitów takich, jak zwolnienie lekarskie czy urlop macierzński. Znów pozostaje liczyć na miłość do nauki takiego kandydata.
Któś teraz powie, no ale oni wszyscy mogą także pracować gdzie indziej.I tak oczywiście się dzieje, najczęściej pracują także w szpitalach. Ale czy wtedy mają czas na zajęcie się studentami i nauką??
Po drugie:
Ten młody zdolny frajer, przepraszam pasjonat, ma pomysł na badanie, które ma szanse zaistnieć czasopiśmie, które czyta ktoś poza redaktorami. Stara się więc o finansowanie. Po kilku miesiącach wypełniania papierów udaje mu się dostać grant na oszałamiającą sumę 40 tys złotych. Pieniądze dostaje po kolejnych kilku miesiącach. Jeśli, jakimś cudem, jego badanie ma szansę się zmieścić w tej kwocie, to w tym czasie ktoś już najpewniej to zbadał ( nie musiał czekać ponad rok na pieniądze). Najczęściej jednak za takie pieniądze nie da się wykazać niczego nowego, tylko po raz milionowy udowodnić starą tezę. To, czy dostanie się pieniądze  rzadko zależy od wartości merytorycznej, a częściej od poprawnośći formalnej wniosku.
Jak to się kończy? Ten młody człowiek pracujący za ułamek sumy, za którą pracują jego koledzy, po jakiś 3-4 latach dochodzi do wniosku, że ambicję trzeba wsadzić do kieszeni i zrobić doktorat z byle czego. W końcu nikt nie będzie patrzył, za co stawia sobie te dwie literki przed nazwiskiem...A rozprawę zawsze można bardzo głęboko schować w czeluściach biblioteki uniwersyteckiej.
 Po trzecie:
 Młody lekarz z ambicją naukową ma w ciągu pierwszych kilku lat pracy do zrobienia trochę za dużo jak na jednego człowieka.
Jako asystent naukowo- dydaktyczny ma uczyć studentów. Niby niewiele ok 200 godz dydaktycznych na rok. Tych przypadających na niego... Bo jeszcze trzeba zrobić godziny za szefa specjalizacji, za promotora doktoratu, za szefa oddziału, za profesora... Czyli dodatkowo 150-200 godzin. No oczywiście może odmówić... Tylko jak odmówić, skoro ma obowiązek zrobienia doktoratu i musi mieć publikacje? Bo jako człowiek nauki musi co roku udowadniać, że się naukowo rozwija...
Do tego ma zrobić specjalizację. Czyli staże, praca w pełnym wymiarze etatu i co najmniej 6 dyżurów w miesiącu (wymóg). Ach, no i zapomniałbym. Okazało się, że większośc nauczycieli akademickich nie ma podstaw żeby nauczać. Czyli muszą się w tej dziedzinie dokształcać.
Konkludując:
Jeżli nadal bycie nauczycielem będzie oznaczało pracę na 3 etatch za pensję półtora, jeśli nadal nie będzie u nas specjalizacji na nauczycieli i naukowców, jeśli granty naukowe będą tak niskie...to niech nikt się nie dziwi, że naszych publikacji nie uświadczysz w żadnym szanującym się czasopiśmie, a poziom edukacji studentów będzie spadał. No i naprawdę nie można się śmiać czytając tytuły obronionych prac doktorkich- najczęśćiej jest to gorzka pigułka, którą młodzi ludzie nauki muszą połknąć bez przyjemności.

wtorek, 22 lutego 2011

być jak House

W wiejskim ośrodku zdrowia:

-Pani doktor, bo córka zwymiotowała.
(Córka ma lat 12, wygląda dość zdrowo, na pierwszy i drugi rzut oka)
-kiedy?
-no przed chwilą, może z 5 minut temu
-ile razy?
-no raz
-i co mam zrobić?
-jak to co? Wyleczyć!

Telefon
-jest tam jakiś lekarz w przychodni?
-jestem, a o co chodzi?
-bo mój syn młodszy chyba ospę ma...
-a czemu pani tak sądzi?
-bo starszy ma i całe przedszkole ma...
-a  jakie ma objawy?
-no chyba trochę gorączki i takie pęcherzyki jak ten starszy
-czyli faktycznie-ospa
-to co- ja przyjadę pani doktor pokazać

Godzina druga w nocy, telefon:
-jest tam jakiś lekarz?
-jestem, o co chodzi?
-bo syn ma czkawkę...
-od kiedy? No nie wiem, bo on teraz od kolegi wrócił. I go męczy.Można przyjechać?
-po co?
-no żeby pani coś z tą czkawką zrobiła...

Telefon:
-Chciałabym zamówić wizytę domową
- a co się dzieje?
-syn ma gorączkę
-coś poza tym?
-mówi, że się źle czuje
- a jaka ta gorączka? ile stopni?
-37,5
-ile lat ma syn?
-19....

-Pani doktor, bo mnie wyskakuje taka dziwna wysypka
-prosze pokazać
-ale teraz nie ma
-to czemu pani teraz przychodzi?
-bo dziś niedziela i akurat  miałam czas i pomyślałam, że pani może coś poradzi...



sobota, 19 lutego 2011

A czemu Ty pediatrii nie wybrałaś?

Dlaczego wybrałam tak, a nie inaczej. To znaczy czemu anestezjologia? Zawsze można powiedzieć, bo były miejsca, ale nie o to chodziło. Punktów na LEPie miałam wystarczająco, żeby myślec o innych specjalizacjach, a pomimo tego wybrałam gazownictwo...
Cóż, złożyło się na to kilka przyczyn. Po pierwsze od początku słyszałam, że to nie dla kobiety.  A we mnie przekora siedzi. Po drugie na chirurga się nie nadaję, a zawsze chciałam zabiegową dziedzinę. Naważniejsze są jednak powody inne, w postaci anestezjologów, których spotykałam w czasie mojej ścieżki edukacyjnej. Na pierwszym roku wspaniały lekarz, który nauczał nas podstaw pierwszej pomocy. Wśród anatomii, histologii i innych genetyk to była namiastka prawdziwej medycyny, cóż z tego, że na manekinie...
Następnie, w trakcie studiów, byłam świadkiem kilku sytuacji, które w skrócie wyglądały tak:
  • coś się dzieje
  • wszyscy krzyczą
  • bałagan, zamieszanie, słowa nie do powtarzania
  • przybiega anestezjolog
  • sytuacja opanowana
Tym oto sposobem pojawił się w mojej głowie obraz herosa nad herosy, który wkracza w chwili ostatniej i zawsze wie co robić.  Do tego dochodziła Intensywna Terapia- z perspektywy studenta- olimp medycyny. Bo jak nie wiadomo co z pacjentem, to na IT. I Oni, najmądrzejsi ze szpitala, wiedzieli....
To jeszcze by nie wystarczyło, bo inne specjalizacje kusiły, ale nadszedł rok studiów piąty. Nasza uczelnia posiada oddział zamiejscowy chirurgii, więc spędziliśmy kilka świetnych tygodni na imprezach i markowaniu nauki (mieszkając w domu pielgrzyma, żeby dodać pikanterii). Wiedziałam już wtedy, że chirurgiem być nie chcę (brak wyobraźni przestrzennej jako jedna z wielu przyczyn), a anestezjolog był strasznie miły. Na tyle miły, że jak przychodziłam odpowiednio wcześnie, to pozwalał mi ZAINTUBOWAĆ!! Kosztowało mnie to wiele trudu ( tu odsyłam kilka linijek wyżej- imprezy...), ale było warto. Jako jedyna z grupy zrobiłam to na studiach! A, że potem zawsze przed wręczeniem laryngoskopu pytano :czy już to pan/pani kiedyś robił? to zawsze miałam fory.

 Kiedy już zaczęłam pracę, opiekująca się mną pani doktor zapytała:
-czy intubowała pani kiedyś?
 A ja, z dumą niebywałą odpowiedziałam:
 -tak, wiele razy
Tu chciałabym skończyć to wspomnienie, ale uczciwość nie pozwala. Ona zapytała:
-wiele, znaczy ile?
A ja:
-no 16 razy!

Śmiech, jaki się rozległ w dyżurce po tym wyznaniu, dźwięczy mi w uszach do dziś....

P.S. Chyba mam jakieś cechy demencji, bo naprawdę już nie wiem, co studentów w tej intubacji tak kręci... Tyle fajnych spraw w tej anestezjologii, a oni tylko by te rury chcieli wsadzać...

wtorek, 15 lutego 2011

Poród- sprawa coraz bliższa

W zeszłym tygodniu poszerzałam swoją wiedzę i chodziłam na kurs obowiązkowy do specjalizacji pt. "Anestezjologia w położnictwie". W mojej sytuacji- bardzo na czasie.
Pierwszy wykład dotyczył komplikacji porodu fizjologicznego. Po 2 godzinach słuchania o wszystkich strasznych rzeczach na które chcę narazić moje nienarodzone, zdecydowałam- cesarka jest jedyną opcją! Na przerwie podzieliłam się ze znajomymi tą rewelacją. Pokiwali głowami ze zrozumieniem.
Następny wykład- i tam jedno z zagadnień "śmiertelność okołoporodowa kobiet po cięciu cesarskim". Kurczę, myślę sobie, może i dziecko będzie bezpieczne, ale co to za życie bez matki...Wracam do pomysłu- poród naturalny, ale tylko ze znieczuleniem. Znów dzielę się przemyśleniami ze znajomymi. On znów kiwają głowami.
Czas na ostatni wykład tego dnia : "Powikłania znieczulenia do porodu". Prowadzący nie zrozumiał, czemu połowa obecnych na sali zaczęła się śmiać patrząc znacząco w moją stronę....

W sprawie porodu miałam też poważną rozmowę z Panem Mężem. Ma on typowo męskie podejście do sprawy. Zajęło mi trochę czasu wytłumaczenie mu, że termin określony na dany dzień nie jest tak stały jak np. termin przeglądu auta. Po wielu moich wysiłkach dopuścił do siebie myśl, że dziecko może urodzić się 2 tygodnie przed albo po terminie.
Nie da się natomiast opisać jego miny, kiedy odwiedziliśmy znajomych i ich ślicznego synka. Rozmowa, wiadomo, zeszła na temat porodu. No i tu mój Mąż dowiedział się, że dziecko może urodzić się nawet miesiąc przed wyznaczonym terminem! Nastąpiła całkowita dezorganizacja jego poukladanego świata...