sobota, 27 listopada 2010

botoks

-To może  w poniedziałek do mnie wpadniesz?-spytał kolega, któremu pomagam tłumaczyć książkę
-Nie mogę, mam klientki na botoks- odpowiedziała
-Klientki? a nie pacjentki?
-hm...
Nie bardzo wiedziałam co odpowiedzieć. Żeby u nas w kraju podawać botoks, trzeba być lekarzem. Zabieg ingeruje w tkanki (zastrzyki), ale nie jest specjalnie zaawansowany. Panie korzystające, nie porzebują leczenia, a poprawy wyglądu. No chyba, że uznamy to za leczenie duszy :)
Dla mnie medycyna to leczenie, ratowanie, poprawianie jakości życia. Czy da się tu podciągnąć wygładzenie zmarszczek? Mam z tym kłopot.  W gabinecie mówię o pacjentkach, ale w głowie mam klientki...
I o ile nie mam żadnych oporów przed wykonywaniem zabiegów- cieszę się, że moje umiejętności mogą komuś poprawić samopoczucie, to ciągle mam opory przed nazywaniem tego medycyną...

środa, 24 listopada 2010

przypadek beznadziejny

Jakiś czas temu miałam do czynienia ze studentami zagramanicznymi. To znaczy uczelnia sobie poprawia finanse i renomę prowadząc zajęcia dla obcokrajowców. Nie mogę narzekać, bo robię to samo co z polskimi, ale za duuużo lepsze pieniądze. Jak się okazuje, po raz kolejny w moim życiu, inwestycja w naukę języka lengłidż była opłacalna. Ale do rzeczy.
To były zajęcia z zaawansowanych technik resuscytacji- rytmy. Generalnie chodzi o to, żeby nauczyli się nie panikować i strzelić z defibrylatora kiedy trzeba. Nic ponadto. Zaczyna się od tłumaczenia i pokazywania rytmów do defibrylacji (są dwa), następnie manekin przekonywująco prezentuje jednen z nich i oni (studenci) mają strzelić. Proste? Za chwilę jednak przychodzi trudniejsze, mianowicie manekin prezentuje rytm nie do defibrylacji i studenci muszą w swoich głowach wykonać skomplikowany proces wykluczenia (nie jest to jeden z dwóch jakie widziałem, więc nie strzelam). Oczywiście sytuacje są naprawdę mocno uproszczone i nie utrudniamy im życia. Za każdym razem w grupie jest osoba, którą to przerasta.  Dziś taka jedna uparła się jak osioł:
-oooo pacjent jest w szoku (???). muszę go zdefibrylować!
-czy jest pani pewna? -pełne troski pytanie prowadzącej zajęcia
-tak, jestem pewna
-a jaki to rytm?
-nie wiem, ale musze go zdefibrylować
-nie rozpoznaje pani co się dzieje, ale chce pani defibrylować?
-tak, jestem pewna, musze go zdefibrylować...
Zawiesiła się i koniec... Nie było zmiłuj. Zdefibrylowała asystolię (prosta kreska na monitorze, defibryluje się ją tylko na filmach), po czym zrobiła mi awanturę, że nie zaliczyłam jej zajęć. Tłumaczyła, że  to nauczyciele wprowadzili ją w błąd i nie dość dokładnie wyjaśnili zagadnienie. I może przychyliłabym się ku temu tokowi myślenia, gdyby nie fakt, że była jedyna z całej grupy. No i, że mieli przeczytać materiał wcześniej...
I tak sobie myślę, że ci zagramaniczni studenci to może mają lepiej, niż my mieliśmy. Po pierwsze, część nauczycieli nie czuje się dobrze w języku lengłidż i nie wymaga tyle, ile od polskich studentów. Po drugie zagramaniczni są nauczeni walczyć o swoje nawet, jak nie mają racji i czasem uda im się zakrzyczeć nauczyciela. Z drugiej strony studenci narzekają, że nie zawsze mogą dogadać się z nauczycielami, że mają kłopot z materiałami i paniami w sekretariatach....
A czego na ten temat nauczyłam się w stanach? Dorośli uczą się lepiej poprzez pozytywną stymulację. Czyli zawsze powinno się ich za coś pochwalić. Niestety bardzo często jestem w kropce i jedyne co mogę pochwalić, to fakt, że pomimo nieprzygotowania, odważyli się przyjść na zajęcia....
Moje ulubione zagramaniczne wspomnienie: dwie studentki skośnookie.Śliczne, uśmiechnięte Malezyjki. Rok pierwszy, zajęcia z pierwszej pomocy, rozmowa w języku lengłidż:
-czyli najpierw należy sprawdzić bezpieczeństwo, jasne?
-jes, jes
-potem  sprawdzamy, czy poszkodowany jest przytomy
-jes, jes
-jeśli nie reaguje, wołamy pomoc
-jes, jes
-a teraz panie wykonają to, o czym mówiłam
-jes, jes
- czemu nic nie robicie?
-jes, jes
-czy wy mnie w ogóle rozumiecie?
-jes, jes
-a jakie inne słowa po angielsku znacie?
-jes, jes...

sobota, 20 listopada 2010

Oddział zamiejscowy

Ach wspominki uczelniane...Abnegat mnie zainspirował.

Uczelnia, której zawdzięczam dyplom i kilka lat wyjętych z życia, raz na jakiś czas umilała nam, studentom, życie. Umilanie polegało na wysłaniu do oddziału zamiejscowego. Jednym z nich był Oddział Psychiatrii w znanym mieście, nazwijmy je Pieczarkowo.
W dniu wyznaczonym, cała grupa studentów piątego roku  stawiła się pod drzwiami Oddziału. Nieco spóźnieni (w końcu kto by pomyślał, że autobus trasę 50 km może pokonywać 1,5 godziny), ale pełni zapału zadzwoniliśmy dzwonkiem. Drzwi otworzył elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku.
- My...My jesteśmy studentami. Mamy mieć zajęcia z doktorem Marewskim.
-Tak, czekałem na Państwa. Spóźnieni jak zawsze....
-No...autobus. Przepraszamy
-Dobrze, że w ogóle dotarliście. Zapraszam do obejrzenia oddziału.
Całą grupą weszliśmy na oddział. Mężczyzna zaczął opowiadać:
-W pokoju po prawej, na łóżku pod oknem pacjent Waldemar, w fazie depresyjnej choroby dwubiegunowej. Obok niego pan Tomasz chwilowo w dystymii.
- W pokoju po lewej, pan Florian, właśnie pisze swoje przemyślenia, gdyż uczęszcza na terapię, gdzie wymogiem jest codzienne pisanie. Choruje na schzorfenię.
My cichutko mówiliśmy dzien dobry i do siebie komentowaliśmy, że to jednak widać jak ktoś "ma nierówno". Kolega nawet fachowo nazwał sprawę- facies psychatrica. Nieco znudzeni, przy opisie aktualnego stanu i choroby 20stego pacjenta, poprosiliśmy o przerwę.
-Panie Doktorze, a może kilka minut przerwy? Już 1,5 godziny tak chodzimy...
-Przerwa? Jaka przerwa? Państwo macie być lekarzami, a tu nie dość, że spóźnieni, to jeszcze przerwy! A gdzie chęć nauki?
Chodziliśmy więc dalej...Słuchaliśmy...Aż...
-a tu po prawej mamy toaletę męską. Proszę wejść. Nie wstydzić się. Tolaleta odnowiona 2 lata temu przez firmę XY. Jak widzicie nie działa spłuczka w drugiej kabinie....
Kolega nie wytrzymał
- A seminarium? Mamy mieć seminarium teraz!
- No tak. Znowu się rozgadałem. Ale się doktor Marewski zezłośći. Miałem Was prosto do sali seminaryjnej przyprowadzić....

Okazało się, że dr Marewski wcale się nie zezłościł, tylko wykorzystał uroczego pomocnego pacjenta i naszą niewiedzę. Całe seminarium było poświęcone stereotypom i społecznemu odbiorowi chorób psychicznych. A my do końca studiów, na każdej imprezie, wspominaliśmy jak to nas pacjent po oddziale oprowadzał i nikt się nie zorientował...

P.S. Wszystkie dane są oczywiście nieprawdziwe. Doktor, zwany tu Marewskim, w ostatnim dniu, po zajęciach, pokazał nam gdzie w Pieczarkowie podają najlepsze grzane wino :)


 P.S.S. Wracałam dziś z Krynicy (spotkania naukowe w przemiłej atmosferze). Jako, że mój pęcherz ma teraz pojemnośc  ok 10 ml, to często znajduję się w sytuacji poszukiwania toalety. Tylko dziś udało mi się natrafić na:
To na początku deptaka w Krynicy Górskiej

To w przydrożnej restauracji. Po stuknięciu faktycznie słychać jak zbiornik się napełnia.

środa, 17 listopada 2010

Antybiotyki

Dziś w Trójce usłyszałam krótki reportaż o tym jak to Polacy nadużywają antybiotyków, bo lekarze je przepisują bez opamiętania. Mądre osoby z państwowych instytucji wypowiadały się jak to przed każdym podaniem antybiotyku lekarz winien zlecić badanie mikrobiologiczne, jak to nalezy odmawiać antybiotykow w przypadku infekcji wirusowej.  Naprawdę mądre rady, ale z praktyką nic nie mają wspólnego.
Znów zaczęłam wspominać...
W zeszłą zimę miałam dyżur na wsi. To znaczy w wiejskiej przychodni, jako lekarz opieki całodobowej.
Do ośrodka wszedł pan z córką. Córka  w wieku lat trzynastu. Wywiad: od 5 dni chora, temperatura 38 stopni, boli gardło, przyjmowała apap raz dziennie. W sobotę o godzinie 22  rodzice postanowili, że tak dalej być nie może i że chorba do poniedziałku nie doczeka. Na pytanie czy jej stan się pogorszył, usłyszałam, że nie. Ale przyszli po antybiotyk...
Jaki?-spytałam grzecznie
no bo ja wiem, pani jest lekarzem- odpowiedział tato mniej grzecznie
ach, bo myślałam, że pan też jest, skoro pan wie po co pan przychodzi...

Ale co tam, do pracy się zabrałam. Zbadałam dziewczynę porządnie, od A do Z i za nic w świecie nie znalałam nawet śladu wskazującego na bakterię. Infekcja wirusowa krzyczało całe jej ciało. Tłumaczyłam tacie długo, że antybiotyk na wirusa nie pomoże. Napisałam leki objawowe i kazałam zgłosić się, jeśli nie pomogą...Nie powiedziałam tylko kiedy... Po wysłuchaniu tyrady na temat, że on musi przeze mnie jechać do apteki  do oddalonego o 5 km miasta, wreszcie zamknęłam za nimi drzwi ośrodka. Nie tłuamczyłam, że można było się zgłosić wcześniej, nie pytałam na co liczył w ośrodku poza badaniem i receptą. Wyrzuciłam sprawę z pamięci. Nia na długo jak się okazało. Dnia następnego ( moje dyżury tam trwają czasem nawet 60 godzin) w godzinach rannych do ośrodka dzwoni ta sama młoda osoba, tym razem z mamą.
Dziecko chore, tu jakaś baba była co zamiast antybiotyk dać,jakieś gówna zapisuje. A dziecku nic po nich nie jest lepiej...-mama wykrzykuje w histerii
Ta baba to ja. Zparaszam do badania- powiedziałam grzecznie.
Po kolejnym  badniu w ciągu 12 godzin, nadal nie znalazłam powodu do antybiotyku. Wytłumaczyłam mamie, że antybiotyk nic nie pomoże i odesłałam do domu z dotychczasowym leczeniem.
O godzinie 18, po kolejnym badaniu dziecka poddałam się. Było mi żal tej dziewczynki, której było wyraźnie głupio za całą sytuację i chyba nie chciała być badana po raz kolejny w ciągu weekendu. Zpaisałam antybiotyk mówiąz wyraźnie, że nie ma co liczyć na szybkie efekty. Sprawę przekazałam koledze, który pracuje tam w tygodniu.Okazało się, że dziewczynka złosiła się także w poniedziałek, bo "antybiotyk nie działa i doktorka z weekendu jest głupia". Po tym jak odmówił zapisania innego i jeszcze raz odradził w ogóle jego stosowanie, dowiedział się, że "porządnie, to umieją leczyć tylko za pieniądze, darmozjady jedne"
I oczywiście mogłabym wziąć winę na siebie i pomyśleć, że po prostu źle wytłumaczyłam sprawę, ale mam wrażenie, że to chyba nie to....
Inna sprawa to badania mikrobiologiczne. Niewiele osób zdaje sobię sprawę z tego, że na wynik czeka się minimum 3 dni.
Zebralo mi się na wspomnienia lekarza wiejskiego.
Godzina 3 nad ranem, dzwoni telefon
-proszę ośrodek
-halo
-tak słucham
-halo!!! to ja dzwonię
-słucham panią
-jest tam jakiś doktór dziś?
-jestem. A co się dzieje?
-no nic
-to w jakiej sprawie pani dzwoni?
-bo mnie nogi bolą
-a od kiedy te nogi bolą?
-a pani...będzie ze 40 lat...

piątek, 12 listopada 2010

stetoskop do kieszeni ?

Ostnio zaczęłam w sieci znajdować mnóstwo blogów studentów medycyny i kilka myśli mi się nasunęło. Po pierwsze, podziwiam ich za znajdowanie czasu. Z jedej strony ja nie miałam czasu na bloga, ale miałam na chłopaka, angielski, fitness i dodatkową pracę...
Z drugiej strony na większości blogów spotykam się z wielką pewnością siebie i wręcz butą. Student drugiego roku autorytarnie wyraża się o poziomie zajęć z biochemii pod kątem przydatności w praktyce, student trzeciego tytułuje się prawie ginekologiem, student czwartego krytykuje starszych lekarzy bez zająknięcia*, a większość jest prawie lekarzem, prawie doktorem... I nie wnikam tu w ich kwalifikacje czy kompetencje- nie znam ludzi, tylko zauważam straszną zmianę w porównaniu z czasem kiedy ja studiowałam (a nie było to tak dawno).

Zresztą nie trzeba szukać po blogach, wystarczy wejść do mnie do szpitala. Rodzic zaczepia studenta
-przepraszam, panie Doktorze
A student nie prostuje, tylko pyta
-słucham
I udziela informacji nt. stanu dziecka !!

Pozmieniało się. Jak było za moich czasów? Obowiązywało kilka zasad:
-stetoskopy na szyi noszą Ci, którzy wiedzą jak ich użyć, czyli lekarze.Studenci noszą w kieszeni, żeby pacjentom się nie pomyliło
-na hasło pan/ pani doktor natychmiast należy sprostować. można się pochwalić, którego roku jest się studentem
-nie udzielamy informacji. Jak palniemy głupotę, to może z tego wyjść kłopot.

 I raczej nikt się nie przyznawał do fiksacji na jedną specjalizację. Było to żle widziane, bo studia są do ogarnięcia całości, a nie skupiania się na jednej dziedzinie. Na to będzie czas, jak się już człowiek na tą specjalizację dostanie...Mam tez wrażenie, że więcej w nas było skromności, ale to może zdemenciała pamięć mnie oszukuje.
Czy to było dobrze, czy żle? Nie wiem. Wiadomo, że człowiek się do pewnych spraw przywiązuje. Ja z rozpędu zapytałam kiedyś studenta 4-go roku po co mu na szyi stetoskop i zrobiłam z siebie wredniuchę. Może po prostu zmieniło się na lepsze? Może tak teraz trzeba, bo pani Minister skraca proces kształcenia i jak tak dalej pójdzie to na pierwszym roku studiów będzie się wybierało specjalizację i dzięki temu razem z dyplomem odbierany będzie tytuł specjalisty?

*przykłady z głowy, nie z komputera

środa, 10 listopada 2010

Waldek

Remont w naszych warunkach. Byłam ostatnio w dyżurce u siebie w szpitalu, celem dręczenia kolegów widokiem mojej obijającej się osoby. Akurat trafiłam na przeprowadzkę. Do dyżurki weszło pięciu panów
-my po stół
Grzecznie odpowiedzieliśmy:
-bardzo prosimy, tam stoi
Oni:
-ale nogi ma- z wyraźnym zaskoczeniem w głosach
-no...jak to stół- my też zaskoczeni ich zaskoczeniem
-to trza czekać
-na co?
-na Waldka, on ma imbus
Czekaliśmy 20 minut. Wspomniany Waldek pojawił się i zaczął odkręcać nogi. Koledzy patrzyli, ale wydedukowałam, że pewnie tylko Waldek ma odkręcanie nóg wpisane w zakres obowiązków.
Kiedy skończył, każdy z czterech panów chwycił po nodze, piąty wziął blat, a pan Waldek nióśł imbus, bo nic dla niego nie zostało. Rozjrzałam się po dyżurce i pytam:
-czy oni mają dziś wszystko wynieść?
-no tak szafki, szafeczki, krzesła, wersalkę...wszystko
-to czemu oni w sześciu jeden stół niosą?
-poczekaj, zobaczysz....

Po jakimś czasie panowie wrócili
-my po szafkę
-bardzo proszę, tam stoi
-ooo szuflady ma...musimy poczekać...
-na Waldka!
-skąd pani wie???

niedziela, 7 listopada 2010

wpadka

Zebrało mi się na wspominki kolonijne, więc oto ciąg dalszy.

Kolonia nad morzem, opiekowałam się grupą chłopców w wieku 7-10 lat. Grupa spora, ale do opanowania. Poza czterema gagatkami, mieszkającymi w tym samym pokoju. Pewnego dnia, mając w prespektywie wycieczkę po mieście, gdzie dyscyplina jest naprawdę ważna, postanowiłam ich przekupić.
-chłopcy, jak dziś będziecie grzeczni i nie będę musiała Wam zwracać uwagi to dostaniecie nagrodę!
-uhm..a jaką?
- otóż, nie będziecie musieli się wieczorem myć. Będzie DZIEŃ BRUDASA!!!
Kto próbował zmusić czterech osmiolatków do umycia się wieczorem, wie dobrze, że zapowiedziana nagroda była świetna.
Chłopcy sprawowali się jak anioły, sami pilnowali par, nawet patrzyli czy inne dzieci trzymają się w kolumnie. Nie było rady, trzeba było wywiązać się z obietnicy. Wieczorem więc uzgodniliśmy, że dzień brudasa nie dotyczy zębów i te trzeba umyć, ale poza tym myć się nie trzeba. Po krótkiej ocenie sytuacji (wracaliśmy plażą, sytuacja stopowo- łydkowa była beznadziejna) zarządziłam, że śpimy nie w pościeli, ale pod kocami. Chłopcy byli zachwyceni. Nastąpił wieczorny rytuał:
- niech nam pani powie straszną opowieść!!!
-żeby była krew i zombiaki!
-i wampiry!
-i wilkołaki!
- i sczelanie!
- i wszystko żeby było!

Po buziakach w czółka, na dobranoc, wreszcie zamknęłam za sobą drzwi pokoju. Na korytarzu czekały dwie bardzo eleganckie osoby
-czy pani jest wychowawczynią Pawełka?
-tak
-my jesteśmy rodzicami. Późno już, wiemy, ale dopiero teraz dojechaliśmy i bardzo się chcemy z nim przywitać...Można?
- hmmm...chłopcy już śpią...
Zza drzwi usłyszeliśmy krzyki chłopców.
-MAMA!!! TATA!!!
-proszę wejść oczywiście- wymamrotałam...

Nie musze opisywać reakcji rodziców na widok syna i kolegów leżących pod kocami zamiast w pościeli, brudnych jak tylko mali chłopcy potrafią....Informacja o dniu brudasa nie spotkała się ze zrozumieniem.O ile wybroniłam innych, to Pawełek miał przechlapane. I to dosłownie, bo mama postanowiła go wykąpać...

sobota, 6 listopada 2010

sauna

W latach studenckich często jeździłam na kolonie i obozy jako wychowawczyni.
Biura były różne, a co za tym idzie różna klientela. Czasem rozwydrzone dzieci z bogatych domów, czasem branżówki (szpital, sąd, fabryka).
Najpiękniejsze wspomnienie mam właśnie z branżowej kolonii zafundowanej przez jakąś cementownię, czy inną dużą firmę. Spory turnus ok. 150 dzieciaków, znakomita większość z maleńkich miejscowości. Przyjechaliśmy nad morze, dla większości był to pierwszy wyjazd w życiu. Pracowało się z nimi cudownie, grzeczni, ułożeni, dbający o siebie nawzajemi i ...nieco onieśmieleni tym, że ktoś ma dla nich czas.  Ochoczo brali udział w zabawach, turniejach, kursie tańca i wszystkim co zdołaliśmy wymyślić. Wreszcie nadszedł czas wyjazdu do Sopotu. Wcześniej opowiadma mojej grupie dziewczynek 10-13 lat co też tam nas czeka:
- a potem pódziemy na molo i tam będziecie mieć czas wolny że by zrobić sobie zdjęcia...
- a co to MOLO?

Inna sytuacja:
-dziś mamy dla Was niespodziankę i ponieważ nasza grupa wygrywa w konkursie czystości to zabieram Was na gofry!Chcecie?
odpowiadają mi niemrawe głosiki
-no chcemy...a co to GOFRY?

No i moja ulubiona:
Jedziemy autokarem do Parku Wodnego. Opowiadam o atrakcjach, o tym gdzie można, a gdzie nie można wchodzić.
-Będzie tam też sauna, ale proszę nie wchodzić bez zapytania. Musicie powiedziać któremuś z wychowawców, dobrze?
-Dobrze!...A co to SAUNA?
- Ktoś wie co to sauna?
- ja wiem! ja wiem!- wyrywa się jedna mała rezolutna- ja się uczyłam na biologii- istnieje sauna i flora!!!

Tę kolonię wspominam najlepiej, potem co roku kombinowałam jak tu zrobić, żeby pojechać z cementownią, ale awansowałam i zmagałam się z trudami bycia kierowniczką. Ale to już całkiem inne historie...

czwartek, 4 listopada 2010

Nie pisaty, nie czytaty

Z nieodległych wspomnień:
Tego dnia pracowałam w pokoju konsultacyjnym. To znaczy do moich obowiązków należało: rozmawiać z rodzicami dzieci i dziećmi o znieczuleniu, tłumaczyć im w czym rzecz, zbierać informacje i najważniejsze- uzyskiwać zgody na znieczulenie.
Standardowa procedura wygląda tak: rodzic proszony jest o wypełnienie niedługiej ankiety na temat dziecka ( czy choruje, czy było znieczulane, czy ma na coś uczulenia). Potem z wypełnioną ankietą wchodzi do pokoju i tam analizujemy pytania po kolei wyjaśniająć wątpliwości, badam dziecko, tłumaczę i podpisujemy.
Pomimo napisu na drzwiach "prosimy o wypełnienie ankiety przed wejściem do pokoju" oraz napisu wielkimi literami na ankiecie "wypełniają rodzice dziecka", dziewięć osób na dziesięć wchodzi z ankietą nie wypełnioną...
Już się przyzwyczaiłam do pytań:
"to ja mam to wypełnić?"
"ale o so chozi?"

Wszystkich przebił jeden tato...
Zapach dotarł do mnie wcześniej niż pojawił się rodzic. Smród niemytego nigdy ciała pomieszany z ropnym zapachem najprawdopodobniej popsutych zębów podrasowany wyziewami wczorajszego wina- tak w skrócie można opisać co dotarło do mojego nosa. Cóż do pracy się trzeba zabrać. Nawet nie pytałam czemu nie wypełnił ankiety i proszę grzecznie by zrobił to przy mnie, a ja pomogę w razie wątpliwości.
Zagłębił się w lekturze i słyszę
on- I....mie....Co mam tu wpisać?
ja- imię dziecka
on- którego?
ja- tego co ma mieć operację jutro
on- znaczy którego?
ja- na ja mam papiery Pawełka...
on- to co wpisać?
ja- Paweł
On czyta-na...zwi...sko...To co mam tu wpisać?
ja- nazwisko syna
on- ale którego?

Ten kwestionariusz ma stronę formatu A4 i kilkanaście pytań. Oczywiście na żadne nie uzyskałam odpowiedzi. Najtrudniejsze było wytłumaczyć w sposób zrozumiały dla rodzica na czym polegać bedzie znieczulenie i uzyskać ŚWIADOMĄ zgodę. Bo mogłam po prostu powiedzieć "podpisz pan tu"...

środa, 3 listopada 2010

Likwidacja stażu

Jest taki pomysł naszej miłościwie panującej Minister Kopacz, że staż podyplomowy po studiach lekarskich jest właściwie niepotrzebny. Trzeba go więc zlikwidować. Lekarz szybciej zostanie rezydentem, bo zaraz po studiach. Dzięki temu będziemy mieć więcej reyzdentów robiąćych specjalizację, a co za tym idzie lepszą opiekę....
Tylko czy ktoś zastanawiał sie co tak naprawdę robi lekarz stażysta? Wg Minister chyba nic, skoro, to strata czasu. A składa się tak, że lekarze na stażu pracują! No i się uczą. Dlatego płaci im się grosze i są tanią siłą roboczą wielu szpitali. Wygląda to różnie w różnych szpitalach. Najczęściej faktycznie robi się wypisy, przyjęcia i zleca badania....ale jeśli nie zrobi tego stazysta to będzie to musiał zrobic rezydent. Nie liczę na powstanie sekretarek medycznych w naszym systemie. Poza papierologią, lekarz stażysta uczy się dużo od swojego opiekuna. Bo najczęściej ma opiekuna i uczy się i pracuje w systemie 1:1, a nie 1:6 jak to bywa na studiach. Poza tym potem, kiedy rozpocznie proces specjalizacyjny, niestety na kilka lat utknie w jednej dziedzinie. Tak naprawdę najwięcej o medycynie ogólnej dowiedziałam się na stażu i bardzo mi żal ludzi, którym to Minister odbierze....
Dodam, że pomysł likwidacji stażu był konsultowany z Radą Lekarską, Samorządem Młodych Lekarzy i Lekarzy Stażystów. Wszyscy powiedzieli, że to zły pomysł....