poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Czas kolonii cz. 2

Dzieciaki mają pkoje, ale przecież trzeba tam wnieść bagaże. "Kocham plecaki" myśli Młoda targając kolejną elegancką walizkę na kółkach na trzecie piętro. Wszytskie dzieci popakowane jakby przyjechały na rok. Choś Młoda może się założyć, że połowa ze środków higieny nie zostanei nawet wyjęta z walizek.
Mając już własną grupę Młoda robi zbiókę. Trzeba się zapoznać.
Dla osób początkujących najlepsze są grupy maluchów- sporo pracy, ale mała szansa na głupie pomysły. Najbardziej hardkorowe są oczywiście grupy najstarsze. Ale tu najmniej pracy- oni i tak chcą mieć wolne od wychowawcy. Oczywiśćie ulubione grupy większości wychowawców, to te pośrednie. Na tyle duzi,  że nie trzeba o wszystkim myśleć i przypominać, a na tyle mali, że nie rozrabiają szczególnie.
Po zapoznaniu nadchodzi czas na konkrety- zbieranie pieniędzy, cennych przedmiotów i leków. Młoda jest sprytna i przywozi ze sobą kilkanaście kopert. Pieniądze każdego dziecka wkłada do osobnej podpisanej jego imieniem i znacznie ułatwia to rachunki. Część dzieci nie chce dać pieniędzy- rodzice nie pozwolili. Oczywiście Młoda odbiera kilkanaście telefonów z pretensjami, że zabiera dzieciom kasę. Tymczasem prawda jest taka, że kradzieże zdarzają się naprawdę rzadko, za to częściej ukrywanie (zpominiałem, gdzie schowałem) lub gubienie. Dzieci dają do kopert standardowe sumy, zostawiając sobie kilkanaście żlotych. Wyjątkiem jest dziewczynka, która daje Mlodej 3 tysiace złotych. I nie wie czy ma oddać kartę kredytową też? Szkoda,że nie można zabrać im komórek. Nie mija 10 minut, jak już podnosi się alarm, że któremuś ukradli. Na szczęście trudno ukraść  komórkę na której dziecko siedzi (schował do tapczanu żeby mu nie ukradli). Młoda prosi też o leki. W ofercie koloni jest oczywiście opieka medyczna, ale rodzice wiedzą lepiej. Dzieciaki przygotowane są na wszystko, łącznie z zakażeniem świńską grypą, awarią elektrowni atomowej czy amputacją nogi. No i okazuje się, że połowa dzieciaków to astmatycy, alergicy, chorzy na grzybicę, łuszczycę, padaczkę, tyko syfilytyków brak. Młoda próbuje sobie przypomnieć kartę, w której miałaby choć cień informacji o chorobie dziecka. To chyba tajna informacja, bo żaden rodzić się do tego nie przyznał. No i dylemat gotowy. Dziecko twierdzi, że przyjmuje dane leki codziennie, a papieru na ten temat nie uświadczysz. Wreszcie Młoda cieszy się na widok komórki.
Po wstępnym zapoznaniu grup, następuje apel ogólny. Tu dzieci dowadują się, że będą wycieczki (hurra), że nie wolno pić ani palić (łeee), że trzeba słuchać wychowawców, że śniadanie będzie o 8 rano (tu do "łee" zgodnie przyłącza się kadra) oraz, że wszyscy przyjechali się tu świetnie bawić. Młoda rozgląda się po twarzach innych wychowawców.
Wychowawcy kolonijni to bardzo złożona grupa. Najczęściej spotykane typy to:
Swieżynek- student pragnący dorobić w wakacje. Świeżo po kursie. Nigdy nie widomo co z niego wyniknie- super wychowawca, albo skrajnie nieodpowiedzialny typ
Stara Wyga Nauczycielka- jeździ na kolonie od miliona lat. Wie wszystko. Nienawidzi dzieci. Najczęściej przyjeżdżają w parach i zamiast opieki nad dziećmi z lubością oddają sie romansom letnim. Uwielbiane przez rodziców, obce dla dzieci. Kładą się do łóżek o 22 i mają gdzieś co się dzieje z ich wychowankami.
Nauczyciel/ka z powołania- najczęściej młodzi ludzie, którzy lubią dzieci ( krótko pracują w zawodzie) i którym się chce. Czasem za bardzo. Wpędzaja w kompleksy innych wychowawców. Ich grupa nigdy nie ma "czasu wolnego", oni zawsze w biegu. Obładowani ksiażkami na temat zbaw integracyjnych czy gier zespołowych.
cdn.



piątek, 19 sierpnia 2011

Czas kolonii cz. 1

Kończa się wakacje, ostatni koloniści wracają w objęcia stęsknionych rodziców. Część zadowolona, część nie. Większość raczej wypoczęta. Kto nie ma siły unieść plecaka i marzy o przespaniu nocy? Wychowawcy.
Jak to wygląda od ich strony?
Najpierw Młoda postanowiła poszukać pracy wakacyjnej. Niestety nie było za wielkiego wyboru (było to dobre kilka lat temu). Zrobiła więc kurs wychowawcy kolonijnego (2,5 dnia) i udała się na obchód lokalnych biur podróży. Wszędzie jej odmawiali, bo nie miala doświadczenia.  W końcu, jedno biuro się zlitowało i zatrudniło ją za stawkę grubo poniżej jakiejkolwiek przyzwoitości. Ale potem już miała doświadczenie i mogła jeździć na kolonie!
Nadszedł czas wyjazdu. Miejsce zbiórki- parking w centrum, godzina 22. Młoda czeka wcześniej- w koncu kadara musi dawać przykład. Powoli przyjeżdzają auta, z których wysypują się dzieci i rodzice. Na początku spokojnie- czy to tu? czy jedziecie tam? Kadra też ma czas na zapoznanie. Z reguły ktoś kogoś już zna z poprzednich wyjazdów. Ktoś coś słyszał dobrego albo złego o kierowniku. Nic to, trzeba jechać. Kierownik ogłasza pakowanie dzieci do autokarów.Nic trudnego- sprawdzić dzieciaka na liscie, wziąć od rodziców kartę informacyjną, rzucić na nią okiem ( czy nie ma tam podejrzanych wpisów, jak ADHD), walizki do luku i gotowe. Szkoda tylko, że zawsze kilku dzieci na liście nie ma. Albo są inne niż te, które przyjechały. Nerwowe wydzwanianie do biura, rodzice wymachujący potwierdzeniem zapłaty. Uff, udało się. Mamy komplet  w autokarach. Kadra się dzieli i można ruszać. Oczywiście zanim ruszymy należy ich policzyć. Lekko nie jest, bo wszystkie twarze obce, do tego ciągle się ruszają. kątem oka zaczyna się pierwszy skan- na pokładzie Młoda zauważyła dwie pary, dwóch płaczków i jednego prowodyra. O jest i dupowłazik- pomaga liczyć i mówi, że chciałby żeby była jego wychowawczynią- jeszcze nawet nie ruszyli!
Kto z was potrzebuje aviomarinu prosze wziąć! Młoda jeszcze mówi- dzieciaki się nie znają i są dość grzeczne. Oczywiście nikt nie potrzebuje. Tak jak i siku. Wyjeżdżają z miasta w stronę morza...Jakieś dziesięc minut później zaczyna się niekończaca pielgrzymka-naprzemiennie "siku" i "niedobrze mi". Kierowca, stary wyga, nie zrobi postoju wcześniej niż po 100 km. Chłopiec, na oko jakieś 10 lat,  nie wytrzymuje i rzyga. Wyrzyguje wszystko co zjadł w drodze: paczkę chipsów, żelki, dwie puszki coli, rogalika, draże, jajko kinder, pół czekolady i trzy batoniki. No tak, myśli Młoda, w końcu jedziemy już 15 minut! Po chłopcu rzyga jeszcze dziesięcioro dzieci. Na szczęście wyjechali na noc i część dzieciaków usypia. Młoda nie zapomina jednak o parach. "No i jak tam się jedzie?" Pytanie najwyraźniej przeszkadza parze piętnastolatków we wzajemnej eksploracji jam ustnych. Ani śladu zawstydzenia. Nawet kiedy Młoda prosi by wyjął rękę spod bluzki koleżanki ( no przynajmniej na czas rozmowy). Para ma pytanie- czy oni mogą mieć wspólny pokój? Bo wiedzą, że nie ma koedukacji, ale oni by tak chcieli. Oni nawet szczoteczke do zębów mają wspólną...Nie ma opcji? Nie ma problemu, w końcu pary są dwie. Już się dogadali, że dziewczyny biorą pokój razem i ich chłopacy też. Potem się rozmieszczą inaczej. Młoda wdaje się w pogawędkę. czemu na kolonie? Bo rodzice nie puścili na wspólne wakacje, a przecież on niedługo skończy szesnaście, więc się dziwi czemu nie puścili... Młoda przypomina sobie z kursu, że jeśli nieletnia zajdzie w ciąże na kolonii to mogą Młodą o alimenty pozwać...
Podróż mija spokojnie przerywana tylko postojami podczas których Młoda obczaja palaczy i piwoszy. W pamięci notuje chłopaka, który nieco za głośno chwali się, że ojciec dał mu dwa łyskacze na piętnaste urodziny. W międzyczasie pilnuje dzieciaków- połowa dzwoni do rodziców. Młoda udziela informacji- jesteśmy w Zadupiu Górnym- połowa drogi. Może zadzwonisz do mamy jak już dojedziemy?  W końcu jest 3 nad ranem...
Dojechali! Ośrodek zgodnie z katalogiem ma w ofercie pokoje 2,3,4 osobowe. Nikt nie chce być w 4 osobowym. Zaczynają się kótnie. Tak naprawde to potem okazuje się, że w tych wieloosobowych jest najfajniej, ale Młoda wie, że nie ma szans tego wytłumaczyć. Odbiera więc miliony połączeń od rodziców "bo Pawełek ma być w pokoju z Krzysiem. I z nikim innym!" Po jakimś czasie udaje się opanować zamęt. Dzieci idą do pokojów. Jeszcze tylko " prosze pani w naszej łazience jest strasznie mały prysznic- u nas w domu to nawet moja niania w swoim pokoju ma większy!" i "to ma być basen??? Nasz jest większy." Młoda ma chwilę na poznanie kierownika i spojrzenie na listę przydzielonej grupy.
cdn...

niedziela, 7 sierpnia 2011

Z życia studenta- umiejętności praktyczne

Na wstępie pragnę pionformować, że post ten przeznaczony jest tylko dla osób dorosłych.
Jesli masz ukończone 18 lat możesz czytać dalej. Jeśli nie- naciśnij krzyżyk w górnym prawym rogu i nie wracaj aż do następnego posta.

Każdy student musi nabyć pewne umiejętności praktyczne. W medycynie jest ich dośc dużo. Nie da się, tylko czytając książki,  nauczyć rozróżniania rzężeń średnio- od grubobańkowch, czy wyczuwania brzegu wątroby. Jedną z takich umiejętności jest badanie ginekologiczne. Na naukę przychodzi czas na V lub VI roku, najczęściej poprzedzoną solidnymi podstawami teoretycznymi. Jak się to odbywało u mnie na uczelni?
Pierwsze zajęcia dostarczyły niezapomnianych wspomnień. Nasza grupa ćwiczeniowa liczyła osiem osób. Weszliśmy do gabinetu pani Doktor-Nauczycielki. Po krótkiej serii pytań, nasza grupa skurczyła sie do osób sześciu. Im mniej osób, tym łatwiej schować sie za parawanem, za którym stanąć poleciła Pani Doktor. Do gabinetu weszła pacjentka. Krótka rozmowa i badanie ginekologiczne. Po zakończeniu badania, Pani Doktor poprosiła pacjentkę, by ta nie schodziła jeszcze z fotela i spytała w ten deseń: "czy wyrazi Pani zgodę, żeby zbadał Panią student szóstego roku medycyny? To juz są prawie lekarze i muszą nauczyć się badania, a Pani w końcu zgłosiła się do Przychodni Uniwersyteckiej..."Pacjentka wykazała się poczuciem humoru i odpowiedziała " cóż, w będąc mojej pozycji- trudno mi odmówić". Nie spodziewała się jednak, że za chwile zobaczy sześć osób udajacych, że nie patrzą w oczywistym kierunku. Szczęśliwcem okazał się być kolega kujon, znany z recytowania książek razem z numerem strony. Po zajęciach spytany o wrażenia- "nic specjalnego- ciepło, miękko i trudno wyczuć szyjkę. No, ale zawsze musi być ten pierwszy raz w pochwie..." Nie muszę pisać jak bardzo się to za nim ciągnęło do końca studiów...
Inną umiejętnością jest badanie przez odbyt w celu oceny gruczołu krokowego. Sytuacja podobna do opisanej wyżej. Grupa studentów, pacjent  w krępującej pozycji (tym razem kolankowo- łokciowa). Bada najpierw lekarz, następnie koleżanka. Przy badaniu przez koleżankę, pacjentowi oczy zrobiły się wyraźnie większe- czary czy co? Skończyła, podziękowała grzecznie. Pytana o wrażenia-" nic nie wyczułam, ale to moze dlatego, że żelu zapomniałam..."
Ja  zaliczyłam mocno krępującą sytuację, przy pacjencie z częstą dolegliwością- torbielą włosową w okolicy kości ogonowej. Miałam zbadać go dokładnie. Czyli zbadać należało, poza gardłem, brzuchem i stanem miejscowym, także węzły chłonne pachwinowe. Pacjent, młody chłopak, leżał grzecznie i współpracował. Sam był studentem, więc rozumiał powagę słów "egzamin praktyczny z badania pacjenta". Powaga się skończyła, kiedy ja wsunęłam  rękę w kierunku jego pachwiny, a on... no cóż zareagował, jak młody facet reaguje, kiedy dziewczyna wsuwa tam rękę... Nie wiem kto się speszył bardziej-ja czy on.
On "przepraszam, nigdy mi się coś takiego nie zdarzyło..."

środa, 3 sierpnia 2011

Cycem go, cycem!

Ostatnio, chyba w związku z sezonem ogórkowym, w internecie święci triumfy afera cycowa. Karmić piersią publicznie czy nie?
Kiedyś byłam bardzo bardzo przeciwna. Uważałam, że tak jak sikanie i puszczanie bąków, karmienie jest czynnością fizjologiczną, ale niekoniecznie miłą dla innych osób. Potem mi się trochę zmieniło, bo dotarły do mnie argumenty o zaspokajaniu potrzeby małego człowieka, o wpychaniu kobiety w trudny schemat- ma karmić piersią (bo jest to najlepsze dla dziecka),ale tak, żeby nikt nie widział. Choć byłam w 1000% przekonana, że ja nigdy nie nakarmię dziecka w miejscu publicznym.
Po cięciu cesarskim Nowego Człowieka przyniesiono mi szybko. Przy moim łożu boleści stali Rodzice i Pan Mąż. Pani pediatra nie uprzedzając, podciągnęła mi koszulę, obnażyła cyca i przystawiła Nowego. Tym sposobem w ciągu kilku godzin  po urodzeniu dziecka zrobiłam coś, czego miałam nigdy nie robić. Nie powiem, nie czułam się komfortowo, ale widok maleństwa tak łapczywie próbującego coś zjeść, był zbyt wzruszający żeby przejmować się czymkolwiek innym.
A teraz? Musiałam zaakceptować, że jeśli chcę z Nowym wychodzić z domu, to muszę czasem nakarmić go publicznie. Zakrywam się pieluchą czy kocykiem i tyle. Nikt nie widzi. A jak ktoś się gapi, to jego problem.